Noor* znajduje się w Horgoš, na granicy serbsko-węgierskiej, w przedtranzytowym obozie otoczonym drutem kolczastym. Każdego poranka przyłącza się do setek innych, z niepokojem tłoczących się wokół listy w celu zobaczenia, na którym miejscu znajduje się ich nazwisko i jak długo jeszcze będą musieli czekać. Dokument ten rozporządza losem setek ludzi – niektórych podróżujących od miesięcy, niektórych od lat. To lista oczekujących obejmująca uchodźców i azylantów, którzy próbują dostać się do Węgier i do Unii Europejskiej.
Noor prosi nas o rozmowę z dala od dzieci, które, jak mówi, i tak dosyć się już napatrzyły i nasłuchały.
Życie stało się dla nas bardzo trudne… Opuszczenie przez nas domu było bardzo niebezpieczne. Musiałyśmy odejść, nie miałyśmy wyboru – mówi. – Moim marzeniem jest zobaczyć moją córkę szczęśliwą. Widzieć, że może chodzić do szkoły, uczyć się i wreszcie być bezpieczna.
Jej historia brzmi aż nadto znajomo; przeprawiły się drogą lądową z Afganistanu do Turcji i przepłynęły łodzią do Grecji, gdzie utknęły w koszmarnych warunkach, zanim udało się im pokonać ostateczną drogę na północ przez Macedonię do Serbii.
A jednak, na chwilę obecną, są tylko imionami i numerami na niekończącej się liście oczekujących, żyjąc z dnia na dzień. Obozy znajdują się przy granicy w Horgoš i Kelebii. Te dwa miejsca stały się strefami “przedtranzytowymi”, do oczekiwania w których zostali zmuszeni uchodźcy chcący ubiegać się o azyl.
Jedyne źródło wody stanowi tutaj kilka umywalek, wzdłuż ogrodzenia jest też ustawiony rząd przenośnych toalet. Nie ma pryszniców ani miejsc, w których dzieci mogłyby się pobawić, a dorośli odpocząć. Większość rodzin przebywa w prowizorycznych domach zbudowanych wokół małych namiotów w celu ochrony przed brudem i piekącym słońcem. Niektórzy przytaszczyli swoje podeszłym wiekiem matki i swoich ojców na plecach i na wózkach, żeby dotrzeć do Europy. Spotykamy ciężarne kobiety w stanie przedporodowym, matki z noworodkami, całe rodziny, które porzuciły wszystko, żeby uciec przed całkowitym zniszczeniem rodzinnych miast przez uzbrojoną grupę, która samozwańczo obwołała się Państwem Islamskim (IS) lub Talibanem.
Obozy te, początkowo ignorowane, a później patrolowane przez serbską straż graniczną, są obecnie domem dla około 600 osób. 400 osób, głównie posługujących się językiem farsi, w Horgoš, i 200 osób, których ojczystym językiem jest arabski lub kurdyjski, w Kelebii. Większość z nich to rodziny z małymi dziećmi.
Wspólny język ułatwia komunikację wewnątrz każdego obozu i przyczynia się do panującej w nich spokojnej atmosfery. Nie zmniejsza jednak udręki, jaką oznaczają tygodnie oczekiwania.
Mieszczące się w kontenerach transportowych prowizoryczne stanowiska tranzytowe obsługiwane przez węgierskie organy władzy otwierają się każdego poranka tylko na chwilę, by wpuścić na teren każdej strefy tranzytowej około 15 osób. Garstka szczęśliwych wybrańców zostaje wybrana na podstawie listy przedłożonej przez przywódców obozów i “zweryfikowanej” przez węgierski urząd migracyjny. Pomimo istnienia list i ankiet tworzonych przez różne organizacje, nie istnieją żadne oficjalne badania dotyczące trudnej sytuacji czy specjalnych potrzeb.
Wszelkie błędy na listach mogą być tragiczne w skutkach. E., samotny, niepełnoletni siedemnastolatek z Afganistanu, dotarł do granicy z rodziną, która zapewniła mu opiekę. Jego imię nie znalazło się jednak na liście członków rodziny więc, po 45 dniach oczekiwania i bez zadawania pytań, został zawrócony do obozu (i na koniec listy). Powinien był znaleźć się na innej liście, stwierdzili urzędnicy, którzy wypchnęli go za drzwi.
W Kelebii spotykamy siedmioosobową rodzinę Kurdów z północno-wschodniej Syrii. “Czy słyszeliście o wybuchach w naszym mieście?” – pytają. – Postanowiliśmy wyjechać, ponieważ w naszym mieście zjawili się wysłannicy Daesh (tak zwanego Państwa islamskiego),którzy zaczęli mordować mężczyzn i porywać kobiety.”
Wcześniej tego samego roku spędzili cztery miesiące w piekle obozu przejściowego w Idomeni na granicy grecko-macedońskiej.
Matka może zacząć rodzić w każdej chwili; nie wiedzą, czy w Serbii, czy na Węgrzech.
W Horgoš natykamy się na liczącą osiem osób rodzinę z Afganistanu. Najmłodsze dziecko ma zaledwie trzy lata i w trakcie rozmowy czepia się naszych ramion, chcąc się bawić. Dowiadujemy się, że matka dziewczynki jest chora i cierpi. Pilnie potrzebuje leczenia, którego nie może otrzymać w obozie.
„Tak bardzo się boimy – mówi jej mąż – że nie wiemy, co robić.” W Horgoš przebywają już od prawie miesiąca i, jak mówią, ich numer na liście to 127. Przy braku widoków na przejście przez granicę i dostęp do opieki medycznej pozostaje im czekać, w strachu i niepewności co do przyszłych losów.
Uchodźcy, którym udaje się wreszcie przekroczyć granicę węgierską i znaleźć w Unii Europejskiej, przekonają się, że nie dotarli do ziemi obiecanej. Zamiast niej czekają na nich dalsze trudności i dalsze łzy, które trzeba będzie ocierać.
Uchodźcy nie powinni ryzykować życiem i przechodzić piekła, żeby odnaleźć bezpieczeństwo w Europie. Potrzebne im są bezpieczne i legalne drogi oraz traktowanie z godnością.
Alice Wyss i Todor Gardos są badaczmi Amnesty International. Obecnie przebywają we Włoszech.
*Imię Noor zostało zmienione.