– Żołnierze przyszli do naszego domu i zabrali mojego syna. Później, gdy wyjrzałam przez okno zobaczyłam żołnierzy, którzy ustawiali w linii ośmiu młodych mężczyzn twarzą do ściany z rękami związanymi z tyłu. Zostali rozstrzelani. Potem żołnierze wrzucili ciała na tył pick-upa i odjechali. Nie wiem, czy mężczyźni byli martwi czy ranni. W tamtym momencie nie wiedziałam, że jednym z nich był mój syn. Jego ciało zostało znalezione wśród innych w szkole niedaleko naszego domu.
Krewny innego mężczyzny zabitego w tym samym dniu powiedział mi:
– Ludzie z sił bezpieczeństwa przyszli do domu naszych krewnych, gdzie się zatrzymaliśmy, i poprosili o nasze dowody. Nie było żadnych problemów, bo nie byliśmy poszukiwani. Nagle jeden z żołnierzy wziął telefon komórkowy mojego krewnego i znalazł popierającą rewolucję piosenkę. Zabrali go na zewnątrz. Sąsiad powiedział mi, że żołnierze strzelili do niego, a następnie zabrali go do pobliskiego domu. Poszedłem tam i znalazłem go rannego. Został postrzelony w ucho i szyję, ale wciąż oddychał. Sąsiedzi pomogli zanieść go do samochodu i troje z nich zabrało go do szpitala polowego (normalne szpitale od dawna są niedostępne dla osób poszkodowanych przez wojsko lub siły bezpieczeństwa – przyp. autora). W drodze na miejsce zostali jednak zatrzymani przez żołnierzy i zabici. Ich ciała znaleziono potem w szkole, z wyjątkiem ciała mojego krewnego, który został zabrany z powrotem do domu, gdzie wcześniej został pozostawiony ranny. Dobili go kolejnym strzałem w głowę.
To są relacje rodzin ofiar i świadków pozasądowych egzekucji przeprowadzonych przez siły bezpieczeństwa syryjskiego rządu w mieście Idlib 16 kwietnia 2012. Zgodzili się ze mną spotkać i porozmawiać tylko pod warunkiem, że ich nazwiska i wszelkie szczegóły, które mogłyby ich zidentyfikować nie zostaną opublikowane. Inni, do których udało mi się dotrzeć po wielu wysiłkach, powiedzieli, że nie mogą rozmawiać, bo niebezpieczeństwo odwetu na nich i ich rodzinach jest zbyt duże.
Mówienie, że rodziny ofiar i świadków boją się to niedopowiedzenie. Ci, których spotkałam, byli dosłownie przerażeni.
Mężczyzna, którego żona i dziecko zostali zastrzeleni podczas brutalnego ataku armii na miasto Idlib dwa miesiące temu (od 10 do 14 marca), po prostu powiedział mi: – Nie dbam o siebie, ale mam inne dzieci. Jeśli coś się ze mną stanie, kto się nimi zaopiekuje?
Starsza kobieta, której syn został zabrany z domu przez żołnierzy, a następnie znaleziony martwy jeszcze tego samego dnia, powiedziała mi, że nie ma wieści o kolejnym jej synu, który został aresztowany przez wojsko kilka tygodni temu. – Już straciłam jednego syna, nie chcę, żeby zabili drugiego – powiedziała.
Kobieta, której dom został spalony, splądrowany i zrabowany 11 marca, powiedziała mi, że jedyną możliwością zgłoszenia ataku władzom było zeznanie, że zostało to przeprowadzone przez „grupę zbrojną”. – Sąsiedzi widzieli, że to wojskowi zaatakowali mój dom. To był środek dnia. Wszędzie były czołgi i żołnierze oraz ludzie z sił bezpieczeństwa. Jak, na miłość boską, mogłaby to być jakaś grupa zbrojna? Więc ostatecznie nie złożyłam skargi.
Przybyłam do Idlib na kilka dni przed obserwatorami ONZ. Większość ludzi, z którymi rozmawiałam było sceptycznych, mówili, że ich obecność nie zrobi żadnej różnicy. Inni byli skorzy do rozmowy z obserwatorami, ale koszmarnie zaniepokojeni i sfrustrowani, że nie będą mogli zrobić tego bezpiecznie. Obawiali się, że przy obecnej ilości wojska i inwigilacji nie jest po prostu możliwe, żeby zwykli obywatele mogli porozmawiać z obserwatorami w sposób gwarantujący anonimowość. W istocie, w ciągu kilku dni, które spędziłam w mieście, miejsce to roiło się od mundurowych i nieumundurowanych ludzi sił bezpieczeństwa. Na całym obszarze rynku i w innych częściach centrum miasta stacjonowały pick-upy z przeciwlotniczymi karabinami maszynowymi, a na terenie całego miasta były punkty kontrolne.
W piątek rano widziałam bardzo duży kontyngent umundurowanych żołnierzy i prorządowych grup zbrojnych zwanych „shabiha” przewożonych na otwartych ciężarówkach. Kilkuset z nich wysiadło w dzielnicy Dabbit, w centrum miasta. Ludzie jeszcze nie wiedzieli, że obserwatorzy ONZ przybywali do miasta, ale mówili, że jakakolwiek demonstracja po piątkowej modlitwie absolutnie nie wchodziła w grę. Kiedy wychodziłam w domu w Dabbit mijał mnie konwój ONZ. Na pewno żadne korki ich nie zatrzymały, ulice były zupełnie puste.
W wielu wsiach i miasteczkach wokół Idlib doskonale widoczne były blizny ostatnich najazdów armii. Setki budynków zostało spalonych i wszędzie spotykałam rodziny, których krewni zostali zabici. Wielu zginęło w wymianie ognia, która była raczej daremną próbą beznadziejnie uzbrojonych bojowników opozycji, by powstrzymać dziesiątki czołgów armii przed wjazdem do miast i wsi. Na innych osobach, zarówno opozycjonistach jak i ludziach niezaangażowanych w żadne walki, dokonano egzekucji, po tym jak zostali aresztowani w swoich domach albo domach swoich krewnych.
W Saraqeb pewna kobieta powiedziała mi, że po południu 26 marca żołnierze przyszli do jej domu i zabrali jej 15-letniego syna a jej 21-letniego brata z domu sąsiada obok.
– Błagałam ich, żeby nie brali mojego chłopca, powiedziałam, że jest tylko dzieckiem, nadal oglądał kreskówki w telewizorze. Starałam się osłaniać go moim ciałem, ale grozili mi i go zabrali. Wzięli też mojego brata z mieszkania obok. Wieczorem ich ciała znaleziono na ulicy, wśród innych, którzy również zostali zabici.
W Taftanaz spotkałam rodziny dwóch 80-letnich mężczyzn, którzy zginęli w swoich domach w czasie najazdu wojsk na miasto 4 kwietnia. Jeden spłonął w swoim domu. Jego żona powiedziała mi: – Byłam u rodziny po drugiej stronie ulicy a mój mąż był w domu. Kiedy wróciłam zastałam pogożelisko, ale nie znalazłem mojego męża. Wyszłam i zwróciłam się do żołnierzy pytając gdzie go zabrali. Myślałam, że go aresztowali. Jeden z żołnierzy odpowiedział: Idź z powrotem i poszukaj go. Wróciłam i znalazłam jego zwłoki pośród popiołów.
W Sarmin spotkałam matkę trzech młodych mężczyzn, którzy zostali zabrani z domu wczesnym rankiem 23 marca i spaleni poza budynkiem.
– Armia przybyła wcześnie rano, wszyscy spaliśmy. Zabrali wszystkich moich trzech synów, którzy byli w domu i nie pozwolili mi pójść za nimi. Za każdym razem, kiedy starałam się wyjść wpychali mnie z powrotem. Kiedy mogłam już wyjść po kilku godzinach, znalazłam moich chłopców palących się na ulicy. Zostali ułożeni jeden na drugim a na sobie mieli motocykle, które ktoś na nich wrzucił i podpalił. Nie mogłam podejść do ich ciał aż do wieczora, przez wciąż trwającą strzelaninę.
Poza utratą bliskich osób ludzie muszą radzić sobie również z utratą domów i źródeł utrzymania. Ci, których domy i firmy zostały spalone lub zniszczone, i którym nie pozostało nic innego jak tylko ubrania na sobie, są uzależnieni od swoich rodzin i przyjaciół. Niektórzy próbują odbudować lub ratować co się da ze swoich zniszczonych domów, ale wielu domów już się nie da odremontować. Nie ma wątpliwości, że palenie tak wielu domów i firm, w tym placówek medycznych, takich jak szpitale polowe i apteki, było celowe. Było to połączenie zemsty i zbiorowej kary.
Pozasądowe egzekucje, strzelaniny i ostrzał osiedli oraz umyślne niszczenie domów, firm i innych nieruchomości w rejonie Idlib są typowym przykładem przemocy stosowanej przez syryjskie siły wobec mieszkańców we wszystkich rejonach Syrii, gdzie pojawiły się protesty opozycji lub zbrojny opór. Żołnierze, członkowie sił bezpieczeństwa i cywilne kierownictwo każdego szczebla, od najniższego do najwyższego, powinni wiedzieć, że takie nadużycia stanowią zbrodnie przeciwko ludzkości i twierdzenie, że „wykonywali tylko rozkazy” nie uchroni ich przed wymiarem sprawiedliwości, czy to w Syrii, czy to w jakimkolwiek innym kraju na świecie.
Opublikowane na guardian.co.uk:
http://www.guardian.co.uk/world/2012/may/04/inside-syria-crackdown http://www.guardian.co.uk/world/2012/may/04/syrian-forces-executing-burning-idlib
Tłumaczył Dawid Szkudlarek