Prawo do protestu przysługuje nam wszystkim – to możliwość wyrażania naszego sprzeciwu wobec rzeczywistości w pokojowy sposób. Bez agresji, nawoływania do nienawiści, ale też bez nieuzasadnionych ograniczeń i strachu przed niesprawiedliwymi konsekwencjami – bez zamykania nam ust absurdalnymi zarzutami – “paragrafami”, które znajdą się na każdego.
Prawo do protestu wywodzi się z wolności zgromadzeń oraz wolności słowa, dzięki którym możemy swobodnie sprzeciwiać się temu, co nam nie pasuje: zmianom w prawie, słowom polityków i polityczek, czy łamaniu naszych podstawowych praw.
Pokojowe krytykowanie działań władz bądź konkretnych osób pełniących funkcje publiczne nie powinno wiązać się z żadnymi negatywnymi konsekwencjami. Tymczasem na przestrzeni ostatnich lat prawo do protestu było sukcesywnie ograniczane przez polskie władze. Pisanie kredą na chodniku? Zatrzymanie przez policję pod zarzutem bezprawnego umieszczenia ogłoszenia lub plakatu w miejscu publicznym. Wykrzykiwanie haseł podczas demonstracji? Zarzuty zakłócania porządku publicznego. Tęczowa flaga na pomniku? Postępowanie o znieważenie pomnika. Siedzenie na chodniku podczas protestu? Mandat za przeszkadzanie w zgromadzeniu. Represjonowanym można być nawet za udostępnienie wydarzenia w mediach społecznościowych, co spotkało 14-latka, który poinformował na Facebooku o akcji Strajku Kobiet. Z kolei w kwietniu 2021 r. policja wniosła wniosek o ukaranie ojca, który nie powstrzymał córki przed wzięciem udziału w demonstracji Strajku Kobiet, czym złamała przepisy przyjęte w związku z pandemią.
Prawo nie może być używane do uciszania głosów sprzeciwów tylko dlatego, że sprzeciw jest skierowany przeciw działaniom władz. Nadmierne i przedłużające się w czasie legitymowanie, kary grzywny i ograniczanie wolności słowa nie powinny być reakcją służb mundurowych na pokojowe wyrażenie sprzeciwu.