Kilka dni przed Międzynarodowym Dniem Uchodźcy do rzeszy tych, którzy musieli uciekać ze swych domów przed prześladowaniami i wojną, dołączają kolejne tysiące. Za jakiś czas część z nich stanie pewnie u wrót twierdzy Europa i będzie musiała zmierzyć się z jej wysokimi murami. Zostanie zawrócona na Morzu Egejskim w Grecji albo w górach bułgarsko-tureckiego pogranicza. Część wybierze dłuższą, niebezpieczną drogę do Libii, by dotrzeć łodziami do Włoch czy na Maltę. „Szczęśliwcy”, którym się uda, skończą jako przestępcy w ośrodkach detencyjnych. Ale to przecież tak daleko od Polski.
Gdy w zeszłym tygodniu agencje prasowe podały, że rebelianci Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu zajęli kolejne tereny i zbliżają się do Bagdadu, pierwsze pytanie, które przyszło mi na myśl, to czy jest to ten Irak, który dekadę temu Polska pojechała „wyzwalać” i budować tam demokrację? I nie chodzi tu o to, by politycznie oceniać, czy warto było obalać Saddama Husajna. Ale zastanowić się, czy aby tonące na Morzu Śródziemnym łodzie z uchodźcami, to nie jest też nasza sprawa.