– Musimy sobie uświadomić, że będziemy żyć w świecie nieustannych konfliktów, w świecie coraz bardziej anarchistycznym – ostrzegał podczas niedawnej debaty w Waszyngtonie prof. Zbigniew Brzeziński.
Sęk w tym, że światowy system bezpieczeństwa i bez dodawania nowych konfliktów już trzeszczy w szwach. Dowody? Awantura o krwawą wojnę domową w Syrii. Do tego chyba największa w historii afera związana z masową inwigilacją, której początek dały przecieki od Edwarda Snowdena. A na dokładkę pełzający cyberkonflikt między Chinami i USA oraz amerykańskie bombardowania przy użyciu dronów w Pakistanie, Somalii i Jemenie.
W informacjach na ten temat słowo „suwerenność” padało rzadko albo wcale. Tymczasem to właśnie erozja tego fundamentu stosunków między państwami może doprowadzić do nieustannych konfliktów, w świecie coraz bardziej anarchistycznym, przed którym ostrzegał prof. Brzeziński.
Miniaturyzacja wojny
Ma 10 cm długości, waży 16 gramów i wygląda jak zabawka. To Black Hornet, dron zwiadowczy. Brytyjczycy kupili w tym roku 160 takich maszyn za 23 mln euro. Czyli za każdy taki „samolocik” zapłacili ok. 144 tys. euro. Warto? Producent zachwala, że żołnierze mogą dzięki tym dronom bez narażania się sprawdzić miejsca oddalone nawet o kilometr, w których spodziewają się zasadzek. Urządzenie jest za małe, by wyposażyć je w broń, ale może precyzyjnie przekazać informacje o lokalizacji celu. To z kolei umożliwia na przykład większym dronom wykonanie „brudnej roboty”.
Jak „brudna” jest to robota, zwierzył się ostatnio Brandon Bryant. Wiosną 2011 r., gdy odchodził z wojska po blisko sześciu latach służby, miał na koncie 6 tys. godzin wylatanych dronem nad Afganistanem i Irakiem, choć nie ruszał się z baz w Nevadzie, a potem w Nowym Meksyku. Miał również na pożegnalnym dyplomie napis „Liczba wrogów zabitych w akcji: 1626″. – Kiedy dym opadł, zobaczyłem kawałki ciał dwóch mężczyzn […]. I był tam trzeci facet z nogą urwaną poniżej kolana. Rzucał się na ziemi, a krew leciała mu z nogi. Była gorąca, ale kiedy wsiąkała w ziemię, szybko stygła. Umierał długo. Patrzyłem na niego, aż stał się tego samego koloru co ziemia, na której leżał – opowiadał Bryant magazynowi „GQ”. To był pierwszy człowiek, którego zabił. Później – jak mówi – przełączył się na tryb „zombi” i starał się już nie myśleć o tym, co robi. Kiedy odchodził z armii, miał głęboką depresję. Z badań psychologów armii USA wynika, że co piąty operator drona może mieć ten problem.
„Wykorzystywanie narzędzi, takich jak drony, niewielkich oddziałów do operacji specjalnych, czy wreszcie najmniejszych wojowników z nich wszystkich – elektronów, które są naszymi siłami pierwszoliniowymi w cyberwojnie – redukuje ryzyko i koszty związane z interwencjami zagranicznymi, takimi jak zwalczenie terroryzmu” – pisał kilka miesięcy temu David Rothkopf, znany amerykański analityk polityczny, i zastanawiał się, jakie koszty ponosi polityka zagraniczna USA i czy czasem i ona – podobnie jak broń – nie uległa miniaturyzacji.
Awantura o bezzałogowce rozkręciła się, gdy na początku roku na jaw zaczęły wychodzić szczegóły dotyczące procedur takich jak tzw. signature strikes, czyli ataki na osoby nieznane, lecz potencjalnie niebezpieczne. Ujawniono też, że USA od 2001 r. zwiększyły swój arsenał dronów z 50 do 750, a trzy czwarte ataków nimi przeprowadzono nie za prezydentury wojowniczego George’a W. Busha, lecz nagrodzonego pokojowym Noblem Obamy. Media ujawniły również istnienie tajnej notatki zezwalającej, by na celowniku bezzałogowców znaleźli się obywatele USA.
– Amerykański prezydent wyjaśniał później, że chodziło o stworzenie takiej możliwości w przypadku poważnego zagrożenia, a nie reguły. Choć wielu prawników uznało, że to działanie nieprawne, ich wątpliwości dotąd nie rozwiano – mówi „Rz” prof. Christopher Swift z Georgetown University.
Bezzałogowce zajęły jedno z najwyższych miejsc na liście problemów Obamy jednak dopiero wtedy, gdy pojawiły się oskarżenia, że przepisy regulujące ich stosowanie są niezgodne z prawem międzynarodowym. Regularnie takie zarzuty stawia rząd w Islamabadzie, a kilka dni temu Pakistańczycy złożyli nawet w Radzie Praw Człowieka ONZ wniosek o potępienie USA.
Chodzi przede wszystkim o pogwałcenie zasady suwerenności. Zgodnie z nią wszystkie kraje uznawane są za równe i żadne państwo nie ma prawa interweniować w innym. Wyjątkiem są sytuacje, w których państwo zostanie o to poproszone przez kraj, w którym ma dojść do interwencji, lub gdy do użycia siły dochodzi z upoważnienia Rady Bezpieczeństwa ONZ albo w obronie własnej w przypadku „zbrojnej napaści”.
Czy ataki amerykańskich dronów w Pakistanie czy Jemenie są łamaniem tych zasad? Departament Sprawiedliwości twierdzi, że nie, a tropienie i zabijanie terrorystów nie narusza suwerenności państwa, jeśli nie zgadza się ono, „nie ma woli lub nie jest w stanie powstrzymać zagrożenia ze strony wskazanej jednostki”.
„Pozornie to brzmi sensownie” – twierdzi prof. Rosa Brooks, była doradczyni Departamentu Stanu i podsekretarz Obrony, dodając: „Problem w tym, że USA uważają siebie za arbitra i rozstrzygają, kto stanowi bezpośrednie zagrożenie oraz czy dane państwo chce powstrzymać zagrożenia. A to z kolei czyni całą tę logikę pokrętną”.
Brooks zwraca też uwagę, że retoryka Waszyngtonu przypomina argumenty, których używano, dokonując jednego z największych wyłomów w prawie dotyczącym suwerenności, czyli ustanawiając zasadę odpowiedzialności za ochronę.
Wyjątek, czyli reguła
– Dziś państwa stały się instrumentem w rękach swych obywateli, a nie odwrotnie. Czytając Kartę Narodów Zjednoczonych, jesteśmy bardziej niż kiedykolwiek świadomi, że jej celem jest ochrona ludzi, a nie ochrona tych, którzy im zagrażają – przekonywał w 1999 r. ówczesny sekretarz generalny ONZ Kofi Annan i podkreślał, że właśnie nastał czas, gdy„suwerenność państwa w jej podstawowym znaczeniu jest na nowo definiowana”. Świat miał już za sobą wstyd za bierność wobec ludobójstwa w Rwandzie i na Bałkanach, właśnie doszło też do interwencji NATO w Kosowie bez zgody ONZ. Dwa lata później Międzynarodowa Komisja ds. Interwencji i Suwerenności Państwowej opublikowała raport, w którym wskazała, że „tam, gdzie populacja cierpi z powodu wojny domowej, powstania, represji czy upadku państwa, a dany kraj nie jest w stanie lub nie chce zatrzymać czy odwrócić tego procesu, zasada nieinterwencji musi ustąpić międzynarodowej odpowiedzialności za ochronę”.
Falstartem R2P (od angielskiego responsibility to protect) była interwencja w Libii i wynikająca z tego awantura w Radzie Bezpieczeństwa. Stąd właśnie wnioskujący w tym roku o prawo do interwencji w Mali czy Republice Środkowoafrykańskiej dalecy byli od powoływania się na tę zasadę. Jej zwolennicy z kolei ją przywoływali, alarmując o najcięższych zbrodniach w Syrii.
I choć także w tym przypadku pozostała martwym prawem, sam fakt, iż istnieje ten wyłom – i to zawierający sugestię, że interwencja nie musi być autoryzowana przez Radę Bezpieczeństwa – ma bardzo daleko idące konsekwencje.
„Logika jest jasna: skoro niezdolność do ochrony własnej populacji pozbawia państwo prawa do suwerenności, to niepodjęcie działań przez struktury kolektywnego bezpieczeństwa, takie jak Rada Bezpieczeństwa, pozbawia legitymacji te instytucje. Odpowiedzialność za ochronę logicznie sugeruje, że społeczność międzynarodowa i poszczególne państwa mają prawo i obowiązek interweniować” – pisze Brooks, podkreślając, że choć „doktrynę R2P opracowano w odpowiedzi na ludobójstwo i inne masowe zbrodnie, jej język łatwo można nagiąć do innych zastosowań”. Co więcej, tę logikę można stosować do terroryzmu, który jest formą łamania praw człowieka.
Jak poważne problemy mogą z tego wynikać?
Skoro innym wolno
„Słuchaj, wszyscy wiemy, gdzie jest ten facet. Po prostu tego nie spieprz” – tak brzmiało polecenie, jakie usłyszał kolumbijski oficer odpowiedzialny za misję. Wykrycie kilka tygodni wcześniej miejsca, gdzie przebywa Luis Edgar Devi Silvy, człowiek numer dwa w Sekretariacie FARC, było dla wywiadów USA i Kolumbii wyjątkowo niezręczne. Powód? Znajdował się tuż przy granicy, sęk w tym, że półtora kilometra w głąb terytorium Ekwadoru. Atak z powietrza oznaczałby zatem, że kolumbijski pilot w kolumbijskim samolocie zaatakowałby obóz na terytorium Ekwadoru za pomocą amerykańskiej bomby sterowanej przez CIA.
Tak samo jak w przypadku ataków w Jemenie czy Pakistanie prawnicy odpowiedzialni za kwestie bezpieczeństwa narodowego uznali, że taka operacja będzie aktem samoobrony, a FARC uznawali za takiego samego przeciwnika jak Al-Kaidę. Dzięki temu kilka minut po północy 1 marca 2008 r. trzy Cessny A-37 Dragonfly i pięć samolotów Super Tucano wystartowało z Kolumbii. System naprowadzania inteligentnych bomb włączył się, gdy maszyny były trzy mile od miejsca ataku. Kolumbijscy piloci pozostali w przestrzeni powietrznej swojego państwa podczas ataku. Ich maszyny wtargnęły jednak na terytorium Ekwadoru zaraz po „likwidacji celu”, by zabezpieczyć jego szczątki i przejąć jego komputery.
Konsekwencją tego ataku, była awantura, w której brała udział chyba połowa państw regionu.
O tym, że naginanie suwerenności z wyjątków może stać się regułą, świadczą informacje z Chin o tym, że tamtejsze władze rozważały zabicie za pomocą drona ukrywającego się w Birmie wyjątkowo groźnego barona narkotykowego. Jeden z urzędników państwowych poinformował, że rozkazu ostatecznie nie wydano. Władzom zależało, by został pojmany i stanął przed sądem za zamordowanie 13 żołnierzy.
Decyzja o „eliminacji celu” na terytorium innego państwa była jednak rozważana, bo skoro Stanom Zjednoczonym wolno…
Agata Kaźmierska, Efekt wojen dronów,
artykuł ukazał sie oryginalnie w “Rzeczpospolitej”, 31.12.2013>>>
Powyższy tekst został nominowany do nagrody dziennikarskiej Amnesty International Pióro Nadziei 2014 na najlepszy tekst prasowy o prawach człowieka.