Agata Bryk, zdjęcie: Karol Grygoruk

Pomaganie jest legalne – Agata Bryk

…raz dostaliśmy film z kobietą, która była nieprzytomna i znajdowała się w strefie przygranicznej. My nie mieliśmy zezwolenia na wjazd do strefy, więc zadzwoniliśmy do dyspozytora, opisaliśmy sytuację i poprosiliśmy o zadysponowanie karetki. Dyspozytor powiedział, że zanim wyśle karetkę to musi wysłać wojsko w celu potwierdzenia sytuacji – opowiada Agata Bryk, pielęgniarka i ratowniczka medyczna z Medyków na Granicy. Rozmawiamy z nią w ramach akcji Amnesty International “Pomaganie jest legalne”.

Autor: Sarian Jarosz, Specjalista ds. badań Amnesty International
Zdjęcia: Karol Grygoruk/RATS agency


Agata Bryk, zdjęcie: Karol Grygoruk
Agata Bryk, zdjęcie: Karol Grygoruk

Możesz opowiedzieć kim jesteś i co Cię łączy z sytuacją na granicy polsko-białoruskiej?

Nazywam się Agata Bryk, jestem pielęgniarką i ratowniczką medyczną. Obecnie pracuję jako pielęgniarka w szkole prywatnej i dodatkowo w szpitalu tymczasowym, covidowym, na oddziale intensywnej terapii.

Jak się zaczynała pandemia, to zwolniłam się ze szpitala, bo przygniótł mnie ogrom bylejakości w polskim szpitalu i próby łatania tego na plaster i karton. To była ciężka decyzja, bo od początku mojego życia zawodowego specjalizuję się w opiece nad pacjentami na intensywnej terapii i główny trzon mojego życia zawodowego to było Śląskie Centrum Chorób Serca w Zabrzu i Intensywna Terapia Kardiochirurgiczna. To coś, co mnie pasjonowało.

Jaką jesteś osobą?

Myślę, że jestem osobą silną z charakteru i to bywa bardzo dużym plusem, ale też bardzo dużym minusem.

Dlaczego?

Ponieważ jestem tak skupiona na celu, tak asertywna, że inni się aż mnie boją. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby coś było zrobione dobrze i czasem zapominam o otoczeniu.

Jak to się wydarzyło, że zaangażowałaś się w działania na granicy polsko-białoruskiej?

Nie boję się zmiany i jeśli pojawia się okazja do zrobienia czegoś co mnie interesuje, ale też jest dobre i warto to zrobić, to nie mam problemu z podjęciem decyzji w trzy sekundy i zaangażowaniem się. Tak właśnie było w tym przypadku. Kuba, który był koordynatorem projektu Medycy na Granicy napisał do naszej grupy znajomych z harcerstwa, że potrzebna jest pomoc medyczna na pograniczu. Zapytał, czy coś z tym robimy i wszyscy powiedzieliśmy „Tak, zróbmy”. Podejmowanie takiej inicjatywy to możliwość zrobienia czegoś dobrze. Wiedzieliśmy, że chcemy i możemy to zrobić na najwyższym poziomie. Tak, żeby ludzie, którzy z nami pracują byli zadowoleni i zmotywowani, a pomoc najlepsza, jaka może być.

Wszyscy się znaliście się z harcerstwa?

Tak, wszyscy działaliśmy w organizacji harcerskiej – w Harcerskiej Szkole Ratownictwa. To organizacja, która uczy pierwszej pomocy. Przez cały okres studiów uczyliśmy za darmo pierwszej pomocy na kursach dla harcerzy. Robiliśmy wspólnie wiele różnych dużych imprez, takich jak ogólnopolskie zawody w ratownictwie.

Opowiesz o początkach Waszych działań na granicy polsko- białoruskiej?

W przeciągu tygodnia podjęliśmy decyzję, że jedziemy na granicę polsko-białoruską i bardzo szybko się zorganizowaliśmy. Potrzebowaliśmy osobowości prawnej, bo medyk w Polsce nie może świadczyć żadnych czynności medycznych bez bycia zatrudnionym. Kolega, który ma Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej zatrudnił więc nas wszystkich. Zdecydowaliśmy, że bierzemy do zespołu tylko ludzi, których znamy i każdy, który przyprowadzi kolejnego człowieka musi za niego ręczyć. Dużo medyków pisało do nas w mediach społecznościowych, że chcieliby dołączyć, ale nie wzięliśmy ich, bo ich nie znaliśmy. Ograniczyliśmy ten zespół do pewnego grona.

W zespole zawsze był ratownik medyczny z uprawnieniami do prowadzenia pojazdu uprzywilejowanego, drugi ratownik lub pielęgniarka, i lekarz. Lekarz, bo to nie było typowe ratownictwo. W Polsce obecnie lekarze prawie nie jeżdżą w karetkach, tylko sami ratownicy medyczni. Tutaj spodziewaliśmy się jednak przypadków bardziej internistycznych, typu: odwodnienia, biegunki, bóle brzucha, wymioty, osłabienia, stopy okopowe, ale także chorób przewlekłych. Do tego wszystkiego sam ratownik by nie wystarczył. Czasami nie wystarczał też nasi lekarze, bo to głównie anestezjolodzy, specjaliści medycyny ratunkowej. W pewnym momencie uznaliśmy, że potrzebujemy konsultantów i wrzuciliśmy na Facebook pytanie czy są lekarze, którzy by się zapisali na listę do konsultacji. W ciągu krótkiego czasu zgłosiło 500 osób. Często nasze działania były oparte na konsultacjach telefonicznych z tymi specjalistami. Celem było zrobienie wszystkiego co się tylko da na miejscu, w którym się jest. W normalnych warunkach taką osobę skierowałoby się dalej do lekarza lub szpitala. W tych warunkach trzeba było wyleczyć ludzi najpełniej jak się dało w danym momencie. Dlatego czasami te działania trwały bardzo długo.

Agata Bryk, zdjęcie: Karol Grygoruk
Agata Bryk, zdjęcie: Karol Grygoruk

Opiszesz, jak wyglądały interwencje?

Najbardziej zapadające w pamięć były interwencje nocne, bo trzeba było dotrzeć do ludzi tak, by nie powiadomić całej okolicy. Dlatego musieliśmy zmienić sposób działania – przestać jeździć karetką i przerzucić się na cywilne ubrania. Zawsze jak przychodziliśmy do ludzi, najpierw rozdawaliśmy wodę, bo pragnienie zawsze jest najsilniejszą potrzebą. Po wodzie rozdawaliśmy jedzenie i dopiero wtedy zajmowaliśmy się pomocą medyczną. Po systemową karetkę dzwoniliśmy tylko w sytuacji ostatecznej, czyli kiedy nie był możliwy transport naszą karetką albo nie byliśmy bezpośrednio w danym miejscu.

Na przykład raz dostaliśmy film z kobietą, która była nieprzytomna i znajdowała się w strefie przygranicznej. My nie mieliśmy zezwolenia na wjazd do strefy, więc zadzwoniliśmy do dyspozytora, opisaliśmy sytuację i poprosiliśmy o zadysponowanie karetki. Dyspozytor powiedział, że zanim wyśle karetkę to musi wysłać wojsko w celu potwierdzenia sytuacji. Tymczasem w naszym kraju wysyła się karetkę, jeśli ktoś powie, że nie może się od dłuższego czasu skontaktować z babcią. I wojsko nie jedzie sprawdzić, czy babcia jest w domu. Nie ma takiego przepisu, który mówi, że ktoś musi wcześniej jechać na miejsce i potwierdzić sytuację. Nie wiemy co się wtedy stało z tą kobietą, ale wiemy, że nie wysłano karetki i ta sytuacja bardzo nas uderzyła.

Czy była jakaś sytuacja, w której brałaś udział i który zapadła Ci w pamięć?

Mieliśmy wyjazd do domu prywatnego na działce. Tam była kobieta, która błąkała się trzy dni w lesie, miała krwawienie z dróg rodnych, tak bardzo była osłabiona. Był też młody chłopak, bardzo sympatyczny, który od około dwóch tygodni nie mógł się załatwić. Gdy w końcu się załatwił, to zaczął krwawić z dolnego odcinka przewodu pokarmowego. W końcu nie chciał nic jeść, żeby nie musiał się załatwiać, bo utrzymywało mu się to krwawienie. Był blady jak ściana, mimo ciemnej karnacji. Jakie to musi być cierpienie, nie móc przez tyle czasu wykonać podstawowej fizjologicznej czynności. Musisz przedzierać się przez las, jakoś funkcjonować, a nie możesz się załatwić. Jesteś głodny, w zasadzie nie ma jedzenia, a jak już jest, i tak nie chcesz go jeść, bo nie chcesz się załatwić. Więc to cierpienie na poziomie upokorzenia.

Najcięższy wyjazd, który nam się zdarzył był do kobiety w ciężkiej hipotermii, która potem zmarła w szpitalu. Ona była w ciąży i osierociła piątkę dzieci. Niestety nie udało się jej uratować. To była nasza najtrudniejsza sytuacja. Ciężkie były też takie sytuacje, gdzie było bardzo dużo dzieci. Te wszystkie dzieci wyciągające ręce po wodę, to mocno zapada w pamięć. Prawda jest taka, że najbardziej cierpiały właśnie te grupy, bo je najłatwiej było złapać. Najgorzej było też, gdy słyszeliśmy, że ludzie, którym pomogliśmy zaraz byli znowu za płotem.

Jak długo trwały działania Medyków na Granicy?

Działania naszego zespołu trwały 39 dni. Miały trwać 40, ale ostatni dyżur został zawieszony, ze względu na dewastację naszych samochodów. Noc przed tym wydarzeniem byliśmy u grupy w lesie. Zaparkowaliśmy karetkę i nasz samochód na leśnej drodze i dalej, w głąb lasu, poszliśmy na piechotę. Tej nocy wszystko było widać, księżyc pięknie świecił, więc wyłączyliśmy latarki. Dotarliśmy do ludzi, pomogliśmy im i kiedy zaczęliśmy wracać, pogoda zupełnie się zmieniła. Zrobiło się bardzo ciemno. Idąc obok siebie nie widzieliśmy drugiej osoby, ale stwierdziliśmy, że nie będziemy świecić latarkami, żeby nie robić zamieszania wokół siebie w lesie. Jak wyszliśmy na drogę leśną, to zobaczyliśmy na horyzoncie łunę światła, co było dosyć dziwne, bo to był środek lasu. Stał tam nasz samochód i karetka, więc zaczęliśmy się stresować, bo już raz spuszczono nam powietrze z opon. Wiedzieliśmy też, że Straż Graniczna porusza się po lasach i nie chcieliśmy, żeby nas nagle zaskoczyli, więc zaświeciliśmy latarki, żebyśmy byli widoczni i oznaczeni. Po chwili to światło tam zniknęło, doszliśmy do miejsca i nic się tam nie działo. Pojechaliśmy w kierunku naszej bazy noclegowej i wyjeżdżając z lasu na pobliskim parkingu zauważyliśmy ciemne auto i jakieś sylwetki. Było około drugiej w nocy. Pomyśleliśmy, że to dziwne. Dotarliśmy do bazy noclegowej i poszliśmy spać. Gdy wstaliśmy rano, wszystkie auta były zniszczone. Trzeba przyznać, że policja bardzo skrupulatnie do tego podeszła, natychmiast zareagowali i szybko złapali sprawców, którzy przyznali się do winy. Jednak naprawy samochodów trwały trzy miesiące i pochłonęły bardzo dużo pieniędzy oraz energii. Więc koniec był mało motywujący.

Agata Bryk, zdjęcie: Karol Grygoruk
Agata Bryk, zdjęcie: Karol Grygoruk

Ty też czułaś się zdemotywowana?

Na pewno to było zniechęcające. Już bardziej jasno nie mogli nam dać do zrozumienia, że mamy nie pomagać tym ludziom. Ja rozumiem, że państwo polskie nie jest gotowe na przyjęcie dużej liczby ludzi. Nie jesteśmy na to gotowi ani edukacyjnie, ani kulturowo, ani w kwestii warunków czy finansów. Jednak dalej nie sądzę, że jesteśmy gotowi, żeby decydować o tym, kto ma umierać.

Nie rozumiem też braku jakiejkolwiek refleksji na temat historii. My byliśmy wielokrotnie w takich samych sytuacjach i to, że coś się wydarzyło kiedyś, nie znaczy, że się nie wydarzy drugi raz. Rozbraja mnie, że po pierwsze, że tak łatwo zapominamy, a po drugie, że czujemy takie poczucie bezpieczeństwa. Siedzimy sobie w ciepłym domku, w niby ogarniętym kraju katolickim i czujemy się w naszej bańce tacy świętsi od wszystkich innych i myślimy, że to będzie tak trwało cały czas. Przecież świat się zmienia, dynamika wszystkich wydarzeń jest ogromna. Teraz się słyszy o konflikcie Rosji z Ukrainą. Przecież to jest za naszą granicą. Mało trzeba, żeby ten konflikt przeniósł się do nas? Kto nam wtedy pomoże? Ci, od których się odwróciliśmy?

Z drugiej strony jest też bardzo duża mobilizacja, by pomagać na pograniczu polsko-białoruskim….

Bo my jesteśmy narodem powstań. Świetnie się mobilizujemy, ale co z tego. Do zmiany rządu jakoś się nie mobilizujemy. Do zrobienia dużej zmiany – już nie.

Czy obawiasz się, że w pewnym momencie nie tylko uchodźcy i migranci, ale też osoby, które pomagają na granicy polsko-białoruskiej mogą się spotkać z represjami?

My się tego baliśmy od początku, ale na razie się nic nie dzieje.

Czy coś się w Tobie zmieniło przez sytuację na granicy polsko-białoruskiej?

Na pewno myślę, że można więcej zrobić w życiu niż nam się wydaje. Utwierdziłam się w przekonaniu, że jak chcemy, to możemy robić rzeczy dobrze. A także, że nie wszystko w życiu mamy na zawsze. Trzeba zachować czujność. Ci ludzie też sobie jakoś żyli a teraz są w lesie na Podlasiu. Myślę, że nigdy by nie wpadli na to, że będą uciekać przed żubrami.

Czym Twoim zdaniem jest pomaganie?

To jest czynność instynktowna. Mówi się, że pierwsza pomoc to nie jest do końca coś, czego się trzeba nauczyć. Ludzie, którzy nie mają żadnego wykształcenia, w życiu nie byli na kursie, instynktownie wiedzą, że jak komuś leci krew, to trzeba ją zatamować, bo jak wyleci cała krew z organizmu, to ta osoba umrze. I nie potrzeba do tego żadnego kursu, żeby wpaść na ten pomysł. Tak samo wiemy, że jak ktoś przestaje oddychać, to umrze, że potrzebuje oddechu. I trzeba zrobić wszystko, żeby ten oddech miał. Tak samo jest z pomaganiem tym ludziom. Przecież to jest logiczne, że jeśli ktoś siedzi w lesie bez jedzenia, picia, dachu nad głową, dostępu do czegokolwiek, to w pewnym momencie umrze. Ja nie wiem, skąd ludzie mają tyle odwagi, pewności siebie, że wiedzą kogo skazać na śmierć. Zupełnie nie rozumiem, skąd się bierze ta pewność w ludziach.

Skąd może się brać?

Myślę, że z Internetu. Z anonimowości. Jakby byli w tym lesie, to nie sądzę, że byliby tacy odważni. Albo jakby ich samych zostawić w lesie, żeby sobie sami tam poradzili. Większość z nich by płakała i krzyczała o pomoc.

Pomogłabyś im?

Tak, bo ja nie wybieram moich pacjentów. Tak samo jak w szpitalu covidowym nie pytam się czy pacjent jest zaszczepiony albo czy był na ostatnim meczu na Stadionie Narodowym. Nie zadaję tego pytania, po prostu duszę je w sobie i zakładam mu maskę z tlenem.

Czy to, co robiłaś w lesie było legalne? Czy pomaganie jest legalne?

Oczywiście. Zrobiliśmy wszystko, żeby pomoc, jakiej udzielamy medycznie, była legalna i zgodna z polskimi przepisami. Od osób wykonujących czynności medyczne, poprzez sprzęt, zatrudnienie, wszystko było legalne. Wiemy, że zgodnie z artykułem 162 kodeksu karnego, ten kto osobie znajdującej się w stanie bezpośredniego zagrożenia życia nie udzieli pierwszej pomocy podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech. Więc prawo zobowiązuje nas do udzielenie pierwszej pomocy. Można jeszcze dodać, że drugi punkt tego artykułu mówi, że jeśli do pomocy jest potrzebna pomoc specjalistyczna, jesteśmy zwolnieni z tej odpowiedzialności. Czyli jeśli ludzie, którzy znajdowali uchodźców w lesie, udzielali im pomocy, a wykraczało to poza ich kompetencje, to musieli nas wezwać, bo nie mogli udzielić im pomocy specjalistycznej.

Co z osobami, które bez przeszkolenia poszły pomagać do lasu i nagle okazywało się, że muszą sobie radzić z hipotermią, udzielać pierwszej pomocy w takich warunkach?

Jesteśmy zobowiązani do udzielania pierwszej pomocy niezależnie od tego, co wiemy i co umiemy. Każdy musi udzielać pierwszej pomocy i nie ma wytycznych, że musi mieć ukończony kurs. My jednak zorganizowaliśmy kursy pierwszej pomocy dla aktywistów i były nakierowane stricte na udzielanie pierwszej pomocy w takich warunkach. Pomijaliśmy pierwszą pomoc w mieście. Skupiliśmy się na tym, jak to wygląda tam, w lesie, jak mogą sobie poradzić, ale też jak mogą się z nami komunikować, jakie informacje nam przekazywać, czego się mogą po nas spodziewać. Zawsze wychodzimy z założenia, że swoimi rękami uratujesz jedną osobę, a jeśli nauczysz innych jak to robić, to tych osób uratujesz dużo.

Agata Bryk, zdjęcie: Karol Grygoruk
Agata Bryk, zdjęcie: Karol Grygoruk

“Pomaganie jest legalne” – czytaj więcej na stronie kampanii

Straszenie bronią, zatrzymania, nagonka w mediach rządowych, przeszukania, przesłuchania, nieuzasadnione legitymowanie i inne formy nękania. Tak nie może wyglądać odpowiedź na pomoc humanitarną. Wyraź sprzeciw wobec nękania osób niosących pomoc uchodźcom i migrantom przekraczającym polsko-białoruską granicę. PODPISZ PETYCJĘ.