Jakub Sypiański, zdjęcie: Karol Grygoruk

Pomaganie jest legalne – Kuba Sypiański

Podejrzewali mnie o przemyt. Myślę że tu akurat nie kłamali, ale nie mieli do tego żadnych powodów. Ten atak byłby skandaliczny w jakichkolwiek okolicznościach. Nawet gdybym był tym przemytnikiem, to i tak bezprawne byłoby bez podania powodów wyrzucenie mnie z auta, bo i po co. Miałbym uciec? Albo szarpać się z taką grupą uzbrojonych facetów z karabinami? – opowiada Jakub Sypiański, tłumacz i historyk, aktywista Grupy Granica. Rozmawiamy z nim w ramach akcji Amnesty International “Pomaganie jest legalne”.

Autor: Sarian Jarosz, Specjalista ds. badań Amnesty International
Zdjęcia: Karol Grygoruk/RATS agency


Jakub Sypiański, zdjęcie: Karol Grygoruk
Jakub Sypiański, zdjęcie: Karol Grygoruk

Czy możesz opowiedzieć o sobie: czym się zajmowałeś i czym się zajmujesz teraz?

W normalnych czasach jestem historykiem Bliskiego Wschodu, tłumaczem – znam języki tamtego regionu – jestem też aktywistą w Partii Razem. Pracuję w projekcie badawczym poświęconym historii klimatu.

Kiedy na pograniczu zaczęły się dziać te wszystkie złe rzeczy, to nie miałem wątpliwości, że warto, bym się zaangażował. Pomyślałem, że mogę być przydatny. Jeździłem na interwencje, gdzie pomagaliśmy osobom szukającym schronienia. Zawoziliśmy im jedzenie, picie, ubrania. Ja tłumaczyłem. Zajmowaliśmy się kwestiami prawnymi, tłumaczyliśmy ich historie.

Czy możesz powiedzieć, jakie języki znasz i z jakich tłumaczysz?

Znam różne języki z regionu Morza Śródziemnego: włoski, arabski, grecki, kataloński, francuski, turecki – tutaj tłumaczę głównie z arabskiego, czasem zdarza się, że tłumaczę z tureckiego. Raz zdarzyło się, że trafiliśmy na uchodźców, szukaliśmy Syryjczyków. Na miejscu, w tym samym punkcie znaleźliśmy inne osoby, które nic nie rozumiały po arabsku. Mówiły tylko: Kuba, Kuba, a ja dziwiłem się, że znają moje imię. Okazało się, że byli to Kubańczycy, więc improwizowałem tłumaczenie z hiszpańskiego.

Jesteś jedynym tłumaczem, który pracuje w terenie?

Pojawiały się też dwie inne osoby, ale przez większość czasu byłem jedynym pracującym w terenie. Jest natomiast około 30-40 tłumaczek i tłumaczy różnych języków, którzy są dostępni na telefon, na dyżurach. Ja koordynuję ich pracę. W każdej chwili aktywiści, lekarze, prawnicy mogą zadzwonić do naszych tłumaczy i tłumaczek, którzy robią świetną robotę przez całą dobę. Większość z nich nie jest w terenie, ale nierzadko wykonuje więcej pracy niż osoby w terenie. To co ja robię, to w połowie teren, a w połowie siedzenie przed komputerem.

Rozumiem. Co w sobie lubisz?

Nie wiem, oryginalność? To, że szukam niestandardowych rozwiązań.

Czy przydaje Ci się to w Twoich działaniach?

Tak, w sumie tak. Tworzę bazy danych tłumaczy, które są częściowo interaktywne. Stworzyłem bazę dla strefy, z której wszyscy teraz korzystają. To są rzeczy, które nie są spektakularne i nie pojawiają się w mediach, ale cieszy mnie to, że są wykorzystywane i przykładają się do tego, że udaje nam się sprawnie ratować ludzi.

Czy możesz opowiedzieć o tym, gdzie zaczynają się Twoje działania i co właściwie robisz?

Wielokrotnie było tak – to w sumie najczęstszy rodzaj interwencji – że jest jakaś grupa… Między październikiem a grudniem mieszkałem w Hajnówce, teraz jestem w Białowieży. I wzywano mnie z Hajnówki, dostawałem telefon: Kuba, słuchaj, mamy grupę z Syrii lub Iraku, może byś pojechał z nami, będziesz tłumaczył, jedziemy na miejsce. No i cóż, tłumaczę. Pierwszy kontakt jest zazwyczaj bardzo dynamiczny, bo trzeba się skupić na przekazaniu jedzenia, picia, ja wtedy tonuję rozmowę, nie wchodzę w szczegóły ich historii, żeby mieli chwilę na zaspokojenie podstawowych potrzeb. To są często osoby, które przez kilka dni nie jadły i nie piły, więc zapewnienie im fundamentalnych warunków bezpieczeństwa i komfortu, zaspokojenie podstawowych potrzeb, jest krokiem pierwszym.

Potem wchodzimy w ich historie, po kilkunastu minutach. Czasem to potrzebne dla naszych prawniczek i prawników, żeby mogli zabezpieczyć dla nich decyzje Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, te środki tymczasowe – interim measures – na podstawie doświadczeń przemocy, z jaką spotkali się w swoich krajach, ale również w Białorusi, w Polsce. ETPCZ niejednokrotnie wydawał decyzję o zakazie wywożenia ich na Białoruś, i te decyzje były akurat respektowane przez polskie służby, w przeciwieństwie do ogólnego zakazu tego typu praktyk, który był przez polskie służby łamany.

Rozumiem. Jesteś osobą, która właściwie jest na pierwszej linii, prawda? To Tobie napotkane osoby mogą opowiedzieć swoją historię w swoich własnych językach, własnych dialektach. Jak się z tym czujesz?

To najbardziej intensywne doświadczenie mojego działania na Podlasiu. Moja rola jest większa niż sobie to wyobrażałem i planowałem. Osoby, którym pomagamy, mierzą się z bardzo dużą krzywdą i niesprawiedliwością. I mają zrozumiałą potrzebę, żeby o tym opowiedzieć. Często jestem pierwszą osobą, która może ich wysłuchać.

Jasne, to nie jest tak, że beze mnie by się to nie odbywało, wiele z tych osób mówi podstawowym angielskim. Ale zrozumienie szczegółów ich historii, że są na przykład szczuci psami przez białoruskie służby albo jak polskie służby graniczne odmawiają im jedzenia i picia podczas wywożenia ich, to są historie, które mogłyby nie wypłynąć, gdyby nie nasz zespół tłumaczeniowy.

Jakub Sypiański, zdjęcie: Karol Grygoruk
Jakub Sypiański, zdjęcie: Karol Grygoruk

Jak sobie z tym radzisz? I czy masz wsparcie?

Mam ten przywilej, że jestem w terapii już od roku, i to pozwoliło mi się pozbierać z różnych problemów, z którymi się mierzyłem. Grupa Granica zapewnia nam też darmową opiekę psychologiczną i superwizję, z której przez jakiś czas korzystałem. Ja akurat mam pewną łatwość w odcinaniu się od tych traum i potrafię pójść na urlop aktywistyczny. Potrafię powiedzieć, że na dziś zrobiłem dość.

Ostatnio w styczniu była rocznica epizodu, gdy Witold Gombrowicz opisywał w swoim dzienniku, jak przerzucał na piasku spalone słońcem żuki, które padały na plecy i nie mogły się podnieść. I co przerzucał żuka, to widział kolejne, którym trzeba było pomóc, i tak bez końca. Spirala niekończącej się potrzeby pomagania, która może być bardziej wyczerpująca niż samo pomaganie. Momenty, w których byłem najbardziej bliski kryzysu psychologicznego, to były momenty, w których widziałem, że to może nie mieć końca, że cały czas będziemy pomagać, że nie da się jakoś tego domknąć i odpocząć. I to chyba jest trudniejsze niż same te dramaty. Uświadomienie sobie, że te dramaty mogą się nie skończyć i nie damy rady położyć im kresu. To było trudne doświadczenie.

Paradoksalnie trudne były też te momenty, gdy ludzie byli w relatywnie dobrych warunkach. Pamiętam, że dwa razy puściły mi nerwy i popłakałem się w momencie, gdy byłem w ośrodku otwartym, w jednym z tych lepszych, bardziej przyjemnych, kiedy rozmawiałem z pewną rodziną, gdy oni już byli tacy zwyczajni, ciepli, i opowiadali, jak przeszli przez te straszne rzeczy.

Myślę, że gdy jesteśmy w terenie i gdy pomagamy ludziom w tak skrajnej sytuacji, to bardzo skupiamy się na pomaganiu. Myślę, że nie jest zbrodnią powiedzieć, że trochę wtedy redukujemy ich do tego cierpienia. Takie mamy mechanizmy psychologiczne, które pozwalają nam się wówczas skupić na pomaganiu i na nich jako na osobach potrzebujących pomocy. Myślę, że byłoby nam dużo trudniej, gdybyśmy w tym momencie, będąc w lesie, stworzyli z nimi zbyt dużą więź. Bo wtedy nie wytrzymalibyśmy z nimi w lesie dłużej niż trzy dni. Takie jest przynajmniej moje doświadczenie.

Działasz na granicy od kilku miesięcy. Jak godzisz ze sobą tę długotrwałą ekspozycję na cierpienie na granicy, z tą rzeczywistością, którą zostawiłeś tu? Co się dzieje, gdy wracasz, wśród bliskich, którzy się tym nie zajmują?

Najdziwniejszy był czas pierwszych sześciu tygodni, które spędziłem non stop na pograniczu. Nie byłem codziennie w terenie, ale intensywnie, przez prawie cały czas, byłem w to zaangażowany. Nigdy tak intensywnie nie pracowałem, po szesnaście godzin. Wstawałem i tak do wieczora, bez przerwy. Część tego czasu to były interwencje w lesie, z ludźmi z ogromnymi traumami. I po tych pierwszych sześciu tygodniach przyjazd do Warszawy był niesamowity. Jakbym znalazł się w zupełnie innym świecie, bo już przyzwyczaiłem się do tamtego i jakoś w nim funkcjonowałem. Te kryzysy były raczej punktowe. niż stałą obecnością. Gdyby towarzyszyły mi stale, nie wytrzymałbym. Mimo że funkcjonowałem w patologicznym świecie, to on stawał się normalnością. To przyjazd do Warszawy był czymś dziwnym.

Spotykaliśmy się z tym nawet na samym Podlasiu. Pamiętam nawet interwencję pod Hajnówką, kiedy pomogliśmy grupie osób – jeden z przypadków, gdy przez kilka dni osoby nie miały nic do jedzenia i picia, piły tylko wodę z bagien. Przynosimy im to wszystko, obcujemy z osobami, które od kilku dni nie piły, nie jadły, niewyobrażalny kryzys humanitarny. Nigdy nie pomyślałbym, że kiedykolwiek będziemy mieli coś tak nadzwyczajnie patologicznego. I po prostu wychodzimy z tego lasu. Pamiętam, że to był pierwszy weekend listopada. Była piękna pogoda, rodziny z dziećmi wychodziły na spacer. I te rodziny z dziećmi wychodziły na ten spacer może jakieś tysiąc metrów od tych głodnych i zmarzniętych ludzi, którzy ukrywali się w lesie przed polską policją. To też był ogromny szok i kontrast. Jeden z nas przytoczył wtedy wiersz Miłosza o karuzeli w getcie.

Czemu Ty się tym zajmujesz a nie polskie państwo?

Państwo zadecydowało, że nie będzie pomagać tym ludziom, tylko będzie im szkodzić. Państwo nawet nie wybrało drogi, w której jest jakieś neutralne i zimne, tylko wybrało otwarty atak na te osoby, którym pomagamy. I one muszą się przed tym państwem chronić. To nie jest sytuacja, w której państwo nie daje rady, a więc społeczeństwo obywatelskie orze jak może, żeby pomóc osobom w kryzysie uchodźczym. To nie jest tak, że państwo nie wyrabia; państwo aktywnie podjęło decyzję, że będzie szkodzić.

Czy nie boisz się, że dużo ryzykujesz? Czy spotkały Cię od tamtego czasu jakieś represje lub ostracyzm?

Nie, ostracyzm mnie nie spotkał. Odwrotnie, żyję w środowisku, które bardzo mnie wspiera i docenia. Natomiast dostawałem telefoniczne pogróżki z Wielkiej Brytanii. Anonimowy człowiek groził mi, pozornie ostrzegając przed organizacją, która chce dorwać nasze rodziny, zrobić krzywdę mnie i moim bliskim. Rzekomo on sam, jako że sie nie zgadzał z metodami organizacji, postanowił mnie ostrzec.

Zaniepokoiło mnie też, kiedy w Hajnówce ktoś nieznajomy mnie rozpoznał i podszedł, gdy wsiadałem do samochodu. Boję się, że coś może być wykorzystane przeciwko mnie.

To, co robisz, jest legalne?

Absolutnie tak! Po pierwsze, pomaganie jest legalne. Po drugie, nie robimy nic nielegalnego – nosimy jedzenie i wodę. Nawet gdybyśmy robili to wobec przestępców, to nie jest nic złego. A tym właśnie się zajmujemy, infrastrukturą pomagania. I nawet jeżeli rząd na kolanie wymyśla sobie rozporządzenia, którymi próbuje pseudolegalizować wywózki dzieci do lasu albo kryminalizować działania osób takich jak ja, to to jest sprzeczne z aktami wyższego rzędu, i to akurat potwierdziła decyzja Sądu Najwyższego z tego tygodnia.

Rząd bardzo skutecznie tworzy atmosferę nielegalności. Aktywiści i aktywistki obawiają się wjeżdżać do strefy, , niektórzy na Podlasiu boją się też, że wpuszczenie kogoś pod swój dach to złamanie prawa. Nie, to nie jest nic nielegalnego. Co więcej, my jako zwykli obywatele nie mamy ani prawa, ani obowiązku weryfikować statusu prawnego osób, z którymi mamy do czynienia. To, że wyglądają inaczej niż Polacy, nie znaczy, że nie można ich wpuścić do domu czy nawet podwieźć samochodem. Żadne z tych hipotetycznych działań nie jest nielegalne.

Jakub Sypiański, zdjęcie: Karol Grygoruk
Jakub Sypiański, zdjęcie: Karol Grygoruk

A jeżeli państwo powie coś odwrotnego, że Twoja pomoc jest nielegalna? Co wtedy powiesz osobie, która w to uwierzy?

Chciałbym – i od początku chciałem – żeby na pograniczu po prostu było stosowane prawo. I gdyby prawo stosowano tu od początku, to ci ludzie nie musieliby cierpieć. Po pierwsze, to działania służb, które nielegalnie wywożą ludzi do lasu, sprawiają, że my tu musimy wejść i improwizować pomoc humanitarną. Cokolwiek nie myślimy o migracjach, to pomoc doraźna i zapewnienie przeżycia tym osobom, ogrzanie dzieci, nigdy nie może być nielegalne. Jeżeli prawo próbuje tego zakazać, to może to jest dla nas czerwona lampka, żeby się zastanowić, czy takie prawo jest słuszne i należy podchodzić do niego bezkrytycznie.

Czy był taki moment, kiedy się o siebie bałeś?

Bałem, na przykład gdy wracaliśmy z pewnej interwencji. Czekaliśmy na skraju lasu aż podjedzie po nas samochód. To było w moje urodziny, w grudniową noc, tuż przed świtem, około czwartej. Prawie nic nie jeździło, a nagle pojawiła się wielka “puszbakówka”*, ogromna ciężarówka wojskowa. Błyskawicznie się ukryliśmy, żeby nie narazić napotkanych osób, które nie mogą sobie pozwolić na kontakt ze Strażą Graniczną, bo byłyby z powrotem wyrzucone do lasu na Białorusi. Nie chcąc zdradzić ich i naszej lokalizacji, ukryliśmy się w rowie.

To trzeba sobie wyobrazić: ciszę lasu, perfekcyjną ciemność, naszą grupę bez światła choćby z lampek czołówek, promienie światła przecinające las, i ten wielki rozświetlony samochód. Scena jak z Gwiezdnych Wojen. Leżałem tam z głową w ziemi, razem z dwiema innymi aktywistkami, i myślałem sobie: gdzie myśmy się znaleźli.

I jeszcze raz naprawdę bałem się podczas ataku Wojska Obrony Terytorialnej w nocy z 24 na 25 listopada.

Czy mógłbyś opowiedzieć o tym, co się wtedy wydarzyło?

To była bardzo zwyczajna noc. Nie byłem nawet na żadnej interwencji. Pojechałem do znajomej, spotkaliśmy się na herbatę w jej miejscowości. Wracałem wieczorem i tuż po północy zobaczyłem samochód na drodze, zupełnie zwyczajny, nieoznakowany, miał tylko jakieś niebieskie światełko. Miał pierwszeństwo, ale nie jechał. Zdziwiło mnie to, ale pojechałem dalej, a ten samochód ewidentnie ruszył za mną i zaczął jechać obok mnie, dawać mi sygnały, żebym się zatrzymał. I pomimo że był to samochód nieoznakowany, zatrzymałem się na poboczu. Uznałem, że to może być wojsko lub Straż Graniczna.

Wyszło z niego kilka osób z długą bronią w rękach, w mundurach, cały czas nieoznakowanych, i dały do zrozumienia, że mam otworzyć okno samochodu. No więc zacząłem otwierać okno, sięgnąłem po komórkę, żeby wyłączyć podcast. I w tym momencie oni wyważyli drzwi.

Sięgnęli do środka auta, żeby od środka je wyważyć i bez żadnego wyjaśnienia powodu zatrzymania i użycia przemocy, bez identyfikacji, zaczęli wyciągać mnie siłą z pojazdu. Nie udało im się to, ponieważ miałem zapięte pasy. I trwało to kilka minut, gdy oni próbowali mnie wyciągnąć na siłę, rzucali groźby i dawali do zrozumienia, że jestem przemytnikiem.

Próbowałem wtedy sięgnąć po telefon i nagrać całe zdarzenie, ale nie udało mi się to, bo w stresie się zaplątałem w ikonkach. A przede wszystkim byłem naprawdę przerażony. Bałem się, że mnie tam pobiją, że rzucą mnie na asfalt, przygniotą butami i pobiją w tym lesie. I cały czas miałem z tyłu głowy, że nie zostanie po tym żaden ślad tego, gdzie właściwie byłem. Nie zostaną żadne dowody.

W pewnym momencie oni odpuścili i przestali mnie wyciągać z auta, zamiast tego wyrwali kluczyki ze stacyjki, otoczyli samochód i zaczęli go przeglądać, mnie cały czas trzymając przerażonego na siedzeniu kierowcy, nie pozwalając mi zamknąć drzwi. Przez to cały czas czułem się zagrożony, bo między nimi a mną nie było żadnej bariery.

Zaczęły się pytania, sugestie, że jestem przemytnikiem. Pytali, dokąd jadę, więc ja spytałem ich, kim są, ale na to już nie odpowiedzieli. Zamiast tego zaczęli ze mnie szydzić.

Co mówili?

Że coś jest ze mną nie tak, że na pewno jestem zrobiony narkotykami. Że ewidentnie przemytnik. Po jakimś czasie przyjechała Straż Graniczna i wtedy zakończyła się używana przez nich przemoc. Ani strażnicy, ani policja nie potraktowali jednak poważnie doniesień o tym, że użyto wobec mnie przemocy. No i nikt nie zidentyfikował tych stojących w pobliżu napastników.

Dopiero następnego dnia – ustami Rzecznika Wojsk Obrony Terytorialnej – uzyskałem jasność, kto to był, że to były osoby z tej organizacji. A podczas ataku nie zidentyfikowali się i nie mieli insygniów, poza znakami Polski Walczącej, które mieli na aucie, a które równie dobrze mogły odpowiadać jakimś ugrupowaniom prawicowym.

Między przyjazdem Straży Granicznej a policji pojawiła się grupa aktywistów, których udało się w końcu wezwać, i ich przyjazd był dla mnie wielką ulgą. Pojawiły się też media z kamerami, które wszystko filmowały i do tego momentu czułem, że nie zostanę z tym wszystkim sam.

Za to następnego dnia rozpętał się medialny cyrk, kiedy Wojska Obrony Terytorialnej i Straż Graniczna zaczęły intensywnie kolportować w przekazie publicznym wersję wydarzeń, która nie miała żadnego pokrycia z rzeczywistością. Była dziwna, przekombinowana, w ewidentny sposób w niektórych punktach fałszywa, jak choćby to, że rzuciłem się pędem w kierunku lasu, podczas gdy w otoczeniu – co widać na zdjęciach satelitarnych – nie ma w pobliżu żadnego lasu. Zaczęli na mój temat w dziwny, bezsensowny sposób kłamać, pisać a to, że jestem dziennikarzem, a to, że jestem politykiem. Wyssane z palca historie. Miałem wrażenie, że są tą swoją indolencją, tym brakiem profesjonalizmu zażenowani do tego stopnia, że wymyślają jakieś bzdury.

A możesz powiedzieć coś o ich motywacji?

Podejrzewali mnie o przemyt. Myślę że tu akurat nie kłamali, ale nie mieli do tego żadnych powodów. Ten atak byłby skandaliczny w jakichkolwiek okolicznościach. Nawet gdybym był tym przemytnikiem, to i tak bezprawne byłoby bez podania powodów wyrzucenie mnie z auta, bo i po co. Miałbym uciec? Albo szarpać się z taką grupą uzbrojonych facetów z karabinami?

Zresztą to były elementy tej zwariowanej narracji, którą roztoczyli. Że próbowałem ich rozjechać, żołnierzy z bronią albo że rzekomo zacząłem kopać. Kopać grupę uzbrojonych w broń długą osób. Naprawdę nie mam tyle odwagi, myślę że nikt nie ma, żeby zachowywać się tak absurdalnie. Nie mieli żadnych podstaw, bo co, mazowieckie tablice rejestracyjne, w aucie nie było nikogo oprócz mnie, auto było rozlatującym się Fordem Fiesta z 1997 r., jechałem w nocy przez Podlasie. Tak naprawdę ten atak mógł spotkać każdego.

Czy zdarzało Ci się, że próbowano Cię legitymować podczas interwencji?

Tak, to nam się regularnie zdarza. Takie trochę perfidne wydłużanie naszej obecności w terenie. Przetrzymują nas na dłużej, sprawdzają dowód rejestracyjny, sprawdzają w bazie. Niczemu to właściwie nie służy, bo przecież nie wyłapią w ten sposób żadnych przemytników, uchodźcami też jako żywo nie jesteśmy, ale w ewidentny sposób to ma służyć temu, żeby nam uprzykrzyć życie.

Myślisz, że to może się jeszcze pogorszyć?

Tak. I paradoksalnie myślę, że teraz, gdy tych interwencji jest mniej, to tak jakby służby się na nas bardziej uwzięły. Może z nadmiaru wolnego czasu?

Jak wpłynęło na Ciebie ostatnie sześć miesięcy? Czy zauważasz w sobie jakąś zmianę?

Pełen bilans tego, jak się zmieniłem, jeszcze na pewno przyjdzie, ale i tak widzę, że nawet jeśli nie potrafię skonkretyzować tego, co się w moim życiu zmieniło, to zmieniło się mnóstwo. To przede wszystkim było intensywne doświadczenie, wymieszały się rzeczy bardzo dobre i bardzo złe. O tych dobrych też warto wspomnieć.

Opowiedz.

O radości z pomagania, o uldze, o tych pięknych momentach, o podziękowaniach ludzi, którym udało się pomóc. To intensywne emocje i właśnie przez tę intensywność bardzo wyczerpujące.

A ludzie, których przez te miesiące poznałeś?

Między osobami aktywistycznymi nawiązały się przez te miesiące niesamowite więzi. To jest zupełnie nieodpowiednie porównanie, ale nasze doświadczenie budowania więzi jest chyba zbliżone do tego, co łączy osoby doświadczające wojny. Taka doza dzielenia traumy i adrenaliny, sukcesu pomagania i empatii – to są jednak inne więzi niż gdy się idzie do kawiarni w Warszawie.

I przez to, że tak dużo się działo, wśród aktywistów też wybuchały konflikty. To zrozumiałe. To było przeniesienie tego ogromnego stresu, doświadczenia przemocy ze strony Straży Granicznej, przeciwko której nic nie możemy zrobić. Na takiego mundurowego nie możemy się wkurzyć, zwłaszcza podczas interwencji, a już na aktywistę obok owszem, możemy. Te konflikty, które przeradzały się we współpracę i jakoś zerowały, to też był bagaż emocjonalny, który nas połączył.

Wydaje mi się, że pokłócić się z kimś parę razy i przeżyć coś dużego, pogodzić się przez działanie – tak tworzy się nową więź.

Co motywuje Cię do tego, by pomagać? Dlaczego w tym trwasz?

[po dłuższej chwili] Spróbuję to ubrać w słowa.

Jaka jest moja osobista motywacja i to, co mnie napędza w tej pomocy… Od zawsze, od dziecka, mam wewnętrzny sprzeciw na to, że rzeczy nie dzieją się tak dobrze, jak by mogły. To czasem dotyczy banału, na przykład tego, że ludzie w metrze na schodach stoją różnie zamiast po prawej stronie, i przez to blokują przejście ludziom, którzy idą z lewej strony. Specjalnie używam takiego banalnego przykładu, bo chcę podkreślić, że moja tendencja nie jest taka charytatywna, taka anielska. Natomiast w momencie, gdy to złe urządzenie świata przekłada się na cierpienie jednostek, konkretnych ludzi – a to już inna skala niż na tych schodach w metrze – to czuję ogromną potrzebę, by to natychmiast zmienić. Zwłaszcza że tu faktycznie mogę coś zrobić, jakoś przydać się z moją znajomością języków.

Mógłbym Ci odpowiedzieć jakimś banałem o walce ze złem, ale myślę że tak naprawdę to tak u mnie działa i wypływa z tego samego odruchu. Ktoś niesie siatki i nie ma jak drzwi otworzyć, to sięgam mu pomóc i mam przyjemność, że dzięki temu świat się stał trochę prostszy – nawet niekoniecznie lepszy – bo ten mały gest oznacza, że ktoś nie musi podjąć wysiłku ponad siły. To oszczędność.

Myślę, że to się bierze również z oczekiwania, żeby inni też wykonywali coś takiego wobec mnie. I mocnego przekonania, że byłoby dużo ekonomiczniej, jeżeli wykonywalibyśmy wobec siebie te małe gesty. I wspólnie one mogłyby się przełożyć na znaczącą poprawę jakości naszego życia, niż gdyby każdy orał pod siebie.

Ja wiem, że teraz robię dużo, nigdy tak ciężko nie pracowałem i nie chcę tego negować, ale to, co robimy na granicy, to taka wspólnie wypracowana suma małych gestów. Takie porządkowanie świata.

Porządkowanie?

Tak. I nawet, jeśli to było tylko kilka miesięcy intensywnej pracy, to my tam ratowaliśmy życia. Tu nie ma żadnej wątpliwości. I nawet jeśli nie można wskazać palcem – ta osoba, w tym miejscu – to wszystko, co robili lokalni mieszkańcy i mieszkanki, prawniczki, tłumacze i tłumaczki, ludzie, którzy gotowali zupę i ci, którzy robili grafiki dyżurów i kampanie o pomaganiu – to wszystko się przełożyło na ratowanie życia.

Jakub Sypiański, zdjęcie: Karol Grygoruk
Jakub Sypiański, zdjęcie: Karol Grygoruk

*”puszbakówka” – neologizm od angielskiego określenia “push back” – wypchnięcie, które stosuje się na określenie procederu nielegalnego wypychania uchodźców za granicę państwa, tutaj stosowane do nazwania dużej ciężarówki wojskowej przewożącej osoby.

“Pomaganie jest legalne” – czytaj więcej na stronie kampanii

Straszenie bronią, zatrzymania, nagonka w mediach rządowych, przeszukania, przesłuchania, nieuzasadnione legitymowanie i inne formy nękania. Tak nie może wyglądać odpowiedź na pomoc humanitarną. Wyraź sprzeciw wobec nękania osób niosących pomoc uchodźcom i migrantom przekraczającym polsko-białoruską granicę. PODPISZ PETYCJĘ.