Aleksandra Chrzanowska, zdjęcie: Karol Grygoruk

Pomaganie jest legalne – Ola Chrzanowska

Powiem wprost: nie bylibyśmy w stanie pomóc ogromnej liczbie ludzi, gdyby nie zaangażowanie mieszkańców tych dwóch województw. A oni nie mają takiej możliwości, by na tydzień przyjechać, na tydzień wyjechać. Ich świat zmienił się całkowicie i na nich to się odbije najmocniej – mówi Ola Chrzanowska, aktywistka Stowarzyszenia Interwencji Prawnej i Grupy Granica. Rozmawiamy z nią w ramach akcji Amnesty International “Pomaganie jest legalne”.

Autor: Sarian Jarosz, Specjalista ds. badań Amnesty International
Zdjęcia: Karol Grygoruk/RATS agency


Aleksandra Chrzanowska, zdjęcie: Karol Grygoruk
Aleksandra Chrzanowska, zdjęcie: Karol Grygoruk

Czy możesz o sobie opowiedzieć?

Ola Chrzanowska: Od ponad piętnastu lat pracuję w Stowarzyszeniu Interwencji Prawnej, które działa na rzecz uchodźców i migrantów w Polsce. Ja wkraczam tam, gdzie kończy się pomoc stricte prawna, a zaczyna pomoc w różnych sprawach związanych z codziennym funkcjonowaniem uchodźców. Wcześniej przez rok pracowałam jako tłumaczka psychologa w przedstawicielstwie Lekarzy Bez Granic w Polsce. Jeździłam po ośrodkach dla uchodźców i tłumaczyłam sesje psychologiczne. Po tym doświadczeniu miałam dużo pomysłów, w jaki sposób, nie będąc psycholożką ani prawniczką, mogę wspierać ludzi w układaniu sobie życia w nowym świecie. Wspieranie uchodźców jest więc moją codziennością od kilkunastu lat.

Umiesz powiedzieć, co w sobie lubisz?

To trudne pytanie… Myślę, że lubię to, że lubię ludzi. Mam w sobie na tyle dużo ciekawości i otwartości na drugiego człowieka, żeby potrafić usłyszeć jego potrzeby w danym momencie i uszanować różne decyzje, które może nie zawsze są takie, jakie mi wydaje się, że powinny być. Wiem, że każdy człowiek ma prawo do swojego życia, do swoich własnych wyborów i nie daję sobie prawa do tego, żeby je oceniać.

Czy to co robisz i Twoje podejście zmieniły się jakoś przez ostatnie sześć miesięcy? 

Na pewno przesunęło się moje pole działania, bo od ostatnich sześciu miesięcy prawie nie ma mnie w Warszawie. Jestem głównie w lesie i pomagam zupełnie innej grupie ludzi. Przestała być to pomoc w ogarnięciu sobie życia we w miarę bezpiecznych okolicznościach. Teraz jest to praca w ekstremalnych warunkach, gdzie chodzi o to, żeby te osoby, które utknęły na pograniczu, mogły przeżyć. Więc są to zupełnie inne warunki pracy, ale nadal jest dla mnie oczywiste, że to te osoby podejmują decyzję w sprawie swojego życia. Moim zadaniem jest dostarczenie im pomocy humanitarnej, jedzenia, picia, ciepłych ubrań, upewnienie się, czy potrzebują pomocy medycznej. Muszę się też czasem pogodzić z tym, że tam, gdzie mi się wydaje, że ktoś pomocy medycznej potrzebuje, nie będzie chciał jej przyjąć, bo się boi. Boi się, że kontakt z lekarzem może oznaczać również kontakt ze Strażą Graniczną, a to się może skończyć wyrzuceniem na drut żyletkowy. I najbardziej ryzykowne zadanie – wezwanie Straży Granicznej i wsparcie osób w kontakcie z funkcjonariuszami, podjęcie próby niedopuszczenia do ich kolejnej wywózki, jeśli zadecydują, że chcą się ubiegać o ochronę międzynarodową w Polsce.

Czy mogłabyś opowiedzieć, jak to wyglądało od samego początku? 

Jak tylko usłyszeliśmy o stosowaniu przez Straż Graniczną nielegalnej praktyki push-backów i o sytuacji w Usnarzu, jakoś w pierwszej połowie sierpnia, podjęliśmy decyzję jako Konsorcjum organizacji społecznych działających na rzecz uchodźców i migrantów, że trzeba jak najszybciej jechać na pogranicze. Od początku postawiliśmy sobie trzy cele: z jednej strony spotkania z mieszkańcami pogranicza – próba zrozumienia ich sytuacji i zaproponowanie wsparcia, ale także wprowadzenie kontr narracji do rządowej propagandy straszenia uchodźcami, druga rzecz to dokumentowanie naruszeń prawa, a trzecia to próba bezpośredniej, prawnej pomocy dla tych osób, które byśmy spotkali w lesie, a które chciałyby się ubiegać o ochronę międzynarodową.

Jednym z elementów naszych rozmów z osobami lokalnymi miało być utwierdzanie ich w przekonaniu, że pomoc jest legalna. Wyobrażaliśmy sobie, że część ludzi może chcieć pomóc: napoić, nakarmić, zaproponować schronienie pod swoim dachem, ale że mogą się też tego obawiać. Chcieliśmy rozmawiać o tym, że jak ktoś jest spragniony, jak ktoś jest głodny, to naszym prawem – a w sytuacji zagrożenia życia wręcz obowiązkiem – jest takiego człowieka nakarmić, napoić, i że to nie może być karalne.

Pamiętasz swój pierwszy wyjazd na pogranicze?

Pierwszego dnia na pograniczu trafiliśmy na osiem osób w lesie. To było dwóch Jemeńczyków, trzech Afgańczyków i trzech Irakijczyków. Pamiętam, że miałam wtedy wrażenie, że oni są w fatalnym stanie. Jak sobie dzisiaj myślę o tym, po pół roku spotykania ludzi w naprawdę fatalnym stanie, to może się to wydawać śmieszne. Ale wtedy po raz pierwszy zobaczyłam przerażonych, przemokniętych, zmarzniętych ludzi w podziurawionych ubraniach, którzy mieli zwierzęcy strach w oczach.

Niektórzy z nich od dwóch tygodni błąkali się po tych lasach. Każdy miał za sobą przynajmniej kilka wywózek. Mówili o tym, że za każdym razem jak spotykają Straż Graniczną, informują funkcjonariuszy, że chcą się ubiegać o ochronę, że ich życie jest zagrożone w krajach, z których uciekli, że chcą tylko bezpieczeństwa. Straż Graniczna w ogóle nie chciała ich słuchać. Czasem po prostu stanowczo kazali im zawracać i na tym się kończyło, ale czasem zachowywali się dosyć brutalnie: grozili im, szturchali i przepychali przez drut żyletkowy. Ci chłopcy pokazywali nam też telefony, które miały zniszczone wejścia do ładowarek, rozbite szybki i kamerki, tak żeby nie mogli niczego nagrywać. Jeden z nich pokazywał ubrania porwane przez to rzucanie na drut kolczasty.

Po tamtej stronie drutu stali funkcjonariusze białoruscy, którzy – w dużo brutalniejszy sposób, na przykład grożąc bronią czy bijąc – kazali im z kolei po raz kolejny przechodzić do Polski. Niektórzy z nich mówili o tym, że jak się zorientowali, w czym biorą udział, to woleli wrócić do siebie niezależnie od tego, jak jest u nich w ojczyźnie, ale służby białoruskie na to nie pozwalały. Mówili, że czują się jak w potrzasku. Byli bardzo zaskoczeni tą sytuacją i przerażeni. Wzięłam od nich pełnomocnictwa do reprezentowania ich w postępowaniu uchodźczym, wezwałam, po uzgodnieniu tego z nimi, Straż Graniczną. Wtedy jeszcze nie przyszło mi do głowy, że jeśli poproszą funkcjonariuszy o ochronę przy nas – przy świadkach, którzy dokumentują całe zdarzenie – mogą po raz kolejny zostać wyrzuceni do Białorusi. A jednak, po kilku godzinach dramatycznych pertraktacji z SG, tak się właśnie stało. W ciągu doby od naszego pierwszego spotkania jeszcze dwa razy SG wyłapywała ich w lesie i wywoziła na drut żyletkowy, a oni dwukrotnie przedostali się do Polski z powrotem, zanim – w wyniku wielu szczęśliwych zbiegów okoliczności, interwencji różnych osób i instytucji oraz nagłośnienia sprawy przez media, udało się wreszcie doprowadzić do tego, by SG wszczęła procedury.

Aleksandra Chrzanowska, zdjęcie: Karol Grygoruk
Aleksandra Chrzanowska, zdjęcie: Karol Grygoruk

A jak Ty się z tym czułaś? 

Poczcie bezsilności mieszało się z coraz silniejszą złością. I już przy tej pierwszej interwencji czułam, że Straż Graniczna próbuje nas przestraszyć. Ich zainteresowanie koncentrowało się na tym, jak to właściwie się stało, że my jako pierwsi znaleźliśmy tych ludzi i czy my przypadkiem nie sprowadziliśmy ich z Białorusi. Mnie się to wtedy wydawało śmieszne. Zarzut, że miałabym szmuglować ludzi lub instruować ich, jak przekroczyć granicę, był absurdalny. 

Różne pytania Straży zmierzały wtedy właśnie w tym kierunku: skąd pani wiedziała, gdzie są i kiedy nawiązała pani z nimi kontakt? A czy pani przypadkiem – i to pytanie padało wprost – nie pomagała im przekroczyć granicy? Również pytania zadawane tym chłopakom były tak sformułowane, by wyszło na to, że oni byli w kontakcie z nami zanim weszli do Polski, że my w jakiś sposób pomagaliśmy im w przekroczeniu granicy.

Niemal za każdym razem, gdy spotykamy ludzi, którzy chcą ubiegać się o ochronę międzynarodową, spotkanie ze Strażą Graniczną zaczyna się od pytań, dlaczego to my dotarliśmy do tych cudzoziemców jako pierwsi. Zazwyczaj nie wdaję się w takie dyskusje, odpowiadam zdawkowo, a gdy padają kolejne pytania, mówię, że najpierw warto zaopiekować się tymi ludźmi, jest zbyt zimno, a jak chcecie mnie przesłuchać, to proszę mnie oficjalnie wezwać. Może mam szczęście, bo jak dotąd nic poważniejszego się nie stało: podchody i straszenie, a nie poważne represje. Prztyczek w nos, bym zaczęła się bać i może z tego strachu dała się zniechęcić do tego, co robię. Na pytanie skąd się tu wzięłam czasem mówię, że nie ma to żadnego znaczenia dla sprawy i nie muszę na to odpowiadać. A jak jestem w bardziej bojowym nastroju, to odpowiadam, że przecież nie jest tajemnicą, że błąkają się tu po okolicy głodni, spragnieni i zmarznięci ludzie, często po doświadczeniu przemocy, więc żeby przeżyć potrzebują ciepłych ubrań, jedzenia i picia. A że państwo polskie im nie pomaga, więc ja staram się dostarczyć im tego, czego potrzebują. I chyba nie ma w tym nic złego? W obu przypadkach reakcją SG jest na ogół milczenie. 

Skąd wiesz, że to, co robisz jest legalne? 

Takie stanowi polskie prawo. Co więcej, jeżeli wiemy, że czyjeś życie jest zagrożone i możemy pomóc, mamy nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek udzielenia pomocy. Gdybyśmy tego nie zrobili, o ile nas samych nie naraża to na utratę zdrowia lub życia, to można by z kolei nas pociągnąć do odpowiedzialności karnej (art. 162 § 1 Kodeksu karnego). To wystarczający powód, żeby to robić. Ja nie mam żadnych wątpliwości, że kiedy ludzie od dłuższego czasu przebywają w skrajnych warunkach atmosferycznych, głęboko w lesie, w puszczy, na bagnach, bez picia i jedzenia, bez dachu nad głową, to jest to bezpośrednie zagrożenie ich zdrowia i życia. I oczywiście to jest obowiązek państwa, by zapewnić tym ludziom bezpieczeństwo, by ich chronić. 

Ale rzeczywistość, w której teraz żyjemy, stoi na głowie. Państwo polskie nie tylko nie stwarza tym ludziom bezpiecznych warunków, ale wręcz przyczynia się do stwarzania zagrożenia dla ich życia i zdrowia. Zgoda, głównym odpowiedzialnym za tę sytuację jest Łukaszenka, który postanowił cynicznie wykorzystać bezbronnych ludzi w rozgrywkach politycznych z Unią Europejską i w odwecie za nałożone na swój reżim sankcje unijne, „zalać” Europę migrantami. To służby białoruskie, sprowadzają tu tysiące zdesperowanych ludzi, na co dzień żyjących w krajach ogarniętych konfliktami zbrojnymi czy bezprawiem, gdzie ich życie jest zagrożone, oszukując ich i mamiąc wizją łatwej, bezpiecznej i legalnej drogi do bezpiecznej Europy. To służby białoruskie zmuszają ich do przekroczenia granicy z Polską w miejscach do tego nieprzeznaczonych.

Ale jeśli Polska podejmuje tę grę na narzuconych przez Łukaszenkę zasadach, jeśli – zamiast przyjąć postawę silnego, demokratycznego, praworządnego państwa i wszczynać przewidziane prawem procedury administracyjne wobec tych ludzi oraz zapewniać im umożliwiającą przeżycie pomoc humanitarną – wypycha ich z powrotem przez zieloną granicę do Białorusi, narażając nie tylko na śmierć z głodu i zimna, ale też na tortury ze strony służb białoruskich, to siłą rzeczy staje się współodpowiedzialne za narażanie ich życia na szwank. Przecież polskie służby wiedzą o przemocy stosowanej przez białoruskich mundurowych – to często wybrzmiewa w rozmowach z funkcjonariuszami SG. Nasze państwo nie tylko nie pomaga tym ludziom, ale samo stwarza zagrożenie dla ich życia. A na domiar złego nie dopuszcza do nich organizacji humanitarnych i medycznych, nikomu nie pozwala świadczyć wyspecjalizowanej pomocy. 

Państwo nie dostarcza i nie dopuszcza pomocy, więc bierzesz to na siebie Ty? 

Ja i ludzie, którzy czują podobnie jak ja. Zasadniczo nie jestem zwolenniczką wyręczania państwa w realizowaniu jego zadań. Ale kiedy pomocy osobom w sytuacji zagrożenia życia nie zapewniają powołane do tego instytucje, to ktoś to musi robić – a jeśli ktoś, to między innymi ja. Jest to dla mnie oczywiste z moralnych pobudek, ale wiem też, że polskie prawo jest po naszej stronie. Nasze prawo nakazuje nam pomóc ludziom, których życie jest w niebezpieczeństwie.  

Oznacza to dostarczenie jedzenia, picia, pierwszej pomocy medycznej, schronienia – bo przyjęcie kogoś pod swój dach to przy minusowych temperaturach kwestia ratowania życia. Wystawienie kogoś na mróz to często świadomość, że ktoś nie przeżyje następnych kilku godzin. Czasem pomoc polega także na zawiezieniu kogoś do szpitala czy w ciepłe, bezpieczne miejsce, gdzie będzie mógł odpocząć i doczekać się dopełnienia formalności umożliwiających mu bezpieczne złożenie wniosku o ochronę. I to jest najbardziej problematyczne, bo służby mundurowe zawsze interpretują przewożenie cudzoziemców o nieuregulowanym pobycie jako współudział, pomocnictwo w nielegalnym przekroczeniu granicy. Absurd.

Inny wymiar tego zagadnienia to kwestia dostępu do procedur administracyjnych. Człowiek, niezależnie od statusu pobytowego, ma prawo do pomocy prawnej i taka pomoc jest legalna. Osoby, o których mówimy, nie znają polskiego języka i przepisów. Niektórzy wiedzą, że można ubiegać się o ochronę międzynarodową, ale co z tego, że w teorii mogą to zrobić, jeśli w praktyce to w Polsce nie działa. Nasze próby zapewnienia im wsparcia prawnego przez pełnomocników, to próba dostarczenia tego, co im legalnie przysługuje. Każda osoba fizyczna może być pełnomocnikiem, to nie muszą być adwokaci czy prawnicy. Od piętnastu lat pracuję w organizacji, która zapewnia uchodźcom pomoc prawną i wiem, jak te procedury powinny wyglądać. A skoro to potrafię, to mam potrzebę, by to robić. 

Co powiedziałabyś osobom, które Twoje działania uważają za sprzeczne z prawem? 

Powiedziałabym im to samo, co właśnie powiedziałam Tobie – w świetle przepisów to jest jak najbardziej legalne. Nakarmienie głodnego, napojenie spragnionego, odzianie zmarzniętego jest w obliczu zagrożenia życia tych ludzi powinnością, nie tylko moralną, ale i prawną.  

Chciałabym też usiąść z takimi osobami i opowiedzieć o tym, jak wygląda spotkanie z uchodźcami w lesie, o powodach, dla których musieli uciekać ze swoich krajów. Chociaż tak naprawdę myślę, że taka osoba powinna sama wybrać się do lasu i spotkać z ludźmi, którzy tam marzną. Wydaje mi się, że to doświadczenie byłoby dużo bardziej wartościowe niż jakakolwiek moja pogadanka. 

To się bardzo często przewija w opowieściach mieszkańców pogranicza, którzy opowiadają o sobie lub swoich sąsiadach i ich pierwszych doświadczeniach pomocy uchodźcom. Są tacy, którzy pod wpływem retoryki rządowej uważali, że absolutnie nie można wpuścić tych ludzi, którzy nielegalnie przekroczyli granicę. Ale gdy przerażeni, obdarci, wyziębieni i głodni ludzie zaczęli przechodzić obok ich domów, następował całkowity zwrot – nagle dostrzegali w nich drugiego człowieka w potrzebie, a nie wyimaginowane zło albo zagrożenie. I w obliczu tej dramatycznej sytuacji pierwszym odruchem jest to, by takiej osobie pomóc.  

Pewien człowiek opowiedział mi, że jak pierwszy raz zobaczył grupkę uchodźców w swojej wsi, nakarmił ich i napoił a następnie wezwał Straż Graniczną, bo wydawało mu się, że tak trzeba. Myślał, że Straż Graniczna – instytucja do tego powołana – im pomoże. Kiedy zobaczył, jak Straż traktuje tych ludzi, zdecydował – nigdy więcej. I nie tylko nigdy więcej Straży nie wezwał, ale też zaczął aktywnie angażować się w udzielanie pomocy humanitarnej, jeździć do lasu. Doświadczenie spotkania z drugim człowiekiem bardzo często zmienia. 

To, co często zbiera plon, to dehumanizująca narracja. To, że nie mówimy o ludziach, ale o zagrożeniu – o wojnie hybrydowej, o roznoszonych chorobach, o terrorystach. Te narracje sprawiają, że zapominamy o tym, że to są ludzie, którzy mają takie same potrzeby co my i tak samo cierpią. Zrozumienie tego, że nam też byłoby zimno, też bylibyśmy głodni czy przerażeni, pozwala przewartościować nasz ogląd sytuacji. 

Co ciekawe, czasem osoby wcale nie zmieniają swoich poglądów. Wciąż uważają, że nie powinniśmy przyjmować tych ludzi i należy ich odesłać – ale to jest wtórne i do tego służą konkretne procedury. Natomiast pojawia się w nich niezgoda na to, że ludzie nie mają dostępu do pomocy humanitarnej czy nawet możliwości pozostania lub wyjazdu z Polski – ale w sposób legalny i gwarantujący im bezpieczeństwo. 

Aleksandra Chrzanowska, zdjęcie: Karol Grygoruk
Aleksandra Chrzanowska, zdjęcie: Karol Grygoruk

Zajmujesz się pomocą migrantom i uchodźcom od ponad piętnastu lat, masz ogromne doświadczenie. Dlaczego ludzie, którzy wcześniej nigdy się tym nie zajmowali, lokalni mieszkańcy i wolontariusze, postanowili się zaangażować? Skąd się bierze ta potrzeba i – powiedzmy wprost – odwaga? 

Dla nas – osób z organizacji zrzeszonych w Konsorcjum, które od lat pracują z uchodźcami i migrantami – to było w jakiś sposób naturalne, bo działo się w znanym nam obszarze. Jeśli chodzi o wolontariuszy – obserwuję, że sporo z nich angażowało się wcześniej w kwestie obywatelskie i w działania na rzecz praw człowieka. Niezgoda na łamanie praw kobiet, praw osób LGBTI, ochrona praw zwierząt, ruchy ekologiczne – to jest ta sama potrzeba – potrzeba obrony słabszych i tych, którym ciężko się bronić samemu. To jest bardzo silna niezgoda na łamanie prawa. Jeżeli państwo czyni to systemowo, to nie można czekać z założonymi rękami. Problem się sam nie rozwiąże i warto wziąć sprawy we własne ręce. 

To nie jest tak, że jesteśmy pozbawieni lęku – myślę, że wszyscy go odczuwamy. Tylko od lęku silniejsza jest niezgoda na tak urządzony świat. Wiem, że poczucie, że uda nam się to zasadniczo zmienić, brzmi naiwnie, ale może na jakimś wycinku uda nam się coś poprawić, coś naprawić, ileś osób uratować. 

Czy mogłabyś powiedzieć na ile sytuacja na granicy odbija się na Waszym zdrowiu czy na pracy? To bardzo trudna, wyczerpująca sytuacja i trwa już od wielu miesięcy. 

Wpływ jest ogromny, we wszystkich chyba dziedzinach życia. Każde z nas odchorowuje to na swój sposób. Funkcjonujemy całkowicie inaczej niż dotychczas. Niektórym życie zawodowe stanęło na głowie. Przez to, że większość czasu spędzamy na granicy sprawia, że ten czas dla rodziny, bliskich czy przyjaciół stał się dramatycznie ograniczony. I są tacy, którzy mają w rodzinie i bliskich wsparcie, ale znam i takich, którzy tego wsparcia nie mają i robią to właściwie wbrew swoim bliskim, ich bliscy tego nie rozumieją i nie akceptują. 

Czy wsparcie jest ważne? 

Wsparcie jest kluczowe. Pamiętam ten potok wiadomości na samym początku, wszystkimi kanałami otrzymywałam wyrazy wsparcia i ciepłe słowa, na które nie miałam nawet jak odpisać. Dawało mi to energię do działania – wiem, że tak się mówi, ale to prawda. Dzięki temu miałam poczucie, że to co robię jest ważne nie tylko dla mnie, ale dla naprawdę wielu osób.  

Stwarzało poczucie przeciwwagi, gdy funkcjonariusze próbowali mi wmówić, że łamię prawo. Właśnie to mi pomagało – wsparcie, zrozumienie i legitymizacja moich działań. Poczucie, że pomaganie jest legalne, ważne, konieczne. Tak, wiem, że to brzmi górnolotnie, ale takie wiadomości otrzymywaliśmy – że ratujemy ludzi, że ratujemy człowieczeństwo. Osoby, które z różnych powodów nie mogły się zaangażować bezpośrednio, na wszelkie możliwe sposoby wspierały nasze działania. Z perspektywy czasu widzę, że to też jest bardzo ważna forma pomocy: publiczne mówienie, że to jest w porządku. 

Dla nas wszystkich, osób pomagających, ważne jest wewnętrzne wsparcie oraz poczucie wspólnoty. To naprawdę działa na zasadzie „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Jeżeli komuś dzieje się krzywda – wszystkie ręce na pokład i robimy, co w naszej mocy, by taką osobę wesprzeć. Jeżeli sytuacja naprawdę zrobi się groźna, to mam świadomość, że murem za mną staną setki, tysiące osób przekonanych o tym, że to, co robimy, jest legalne, dobre i słuszne. Nie mam wątpliwości, że jeśli bezprawie staje się prawem, mamy obowiązek się temu przeciwstawić. 

Na razie żadne przepisy nie zabraniają nam pomagać, ale choćby doświadczenie węgierskie pokazuje, że w którymś momencie te przepisy mogą ulec zmianie. Że ta symboliczna czy werbalna kryminalizacja może zmienić się w realne ryzyko postawienia zarzutów karnych. Natomiast takie prawo, nawet jeśli zostanie na szybko uchwalone, pozostanie bezprawiem. 

Nie boisz się tego? 

Oczywiście, że się boję. Po prostu nie uważam, że to wystarczający powód, bym przestała pomagać. 

Opowiadasz o sytuacji, która jest anomalią. Jak z niej wracasz do rzeczywistości? 

Naprawdę trudno wraca się do rzeczywistości. To, co się tam dzieje, jest tak pochłaniające i w pewnym momencie wydaje się tak ważne, że wszystko inne traci na ważności. Kiedy wracam do Warszawy ciężko mi o tym nie myśleć i ciągle czuję podskórny niepokój. A przecież wiem, że ktoś zawsze jest na posterunku zamiast mnie, ale nie potrafię się od tego odciąć. 

Nie przypadkiem staramy się funkcjonować w systemie zmianowym, inaczej łatwo zwariować, bo od tego się bardzo ciężko odpoczywa. To wszystko nie jest obojętne, nie jest tak, że idziesz, wracasz, zapominasz. Nie, to się za tobą ciągnie i mocno obciąża. Gdy widzisz, jak ludzie są traktowani, w jakich warunkach z nimi rozmawiasz i w jakich warunkach im pomagasz… W XXI wieku to się nie mieści w głowie. 

Dopóki to się dzieje, wspieramy się i funkcjonujemy na adrenalinie, to jakoś się trzymamy. Lecz prędzej czy później to na pewno się na nas odbije, na naszym zdrowiu fizycznym i psychicznym, na relacjach, w pracy. Ja jestem w uprzywilejowanej sytuacji, mogę to robić, nie rzucając pracy czy nie ryzykując zwolnienia, bo po prostu przesunęło się tylko pole moich działań z uchodźcami, ale wiele osób w poczuciu moralnego obowiązku zawiesiło swoją pracę i całkowicie poświęciło się pomaganiu na granicy. A niektórzy nie mieli wyboru, jak choćby mieszkańcy rejonów przygranicznych, którzy po wprowadzeniu stanu wyjątkowego nie mogli już utrzymywać się z turystyki albo normalnie funkcjonować. A niektórzy ludzie po prostu nie są w stanie mieszkając tam, wracając z dzieckiem z przedszkola czy szkoły i widząc jak jego rówieśnicy są zatrzymywani i wywożeni do lasu, przejść obojętnie. Czują, że niesienie pomocy stało się priorytetem. Powiem wprost: nie bylibyśmy w stanie pomóc ogromnej liczbie ludzi, gdyby nie zaangażowanie mieszkańców tych dwóch województw. A oni nie mają takiej możliwości, by na tydzień przyjechać, na tydzień wyjechać. Ich świat zmienił się całkowicie i na nich to się odbije najmocniej. 

Czy z Twojej perspektywy może nastąpić kryminalizacja Waszych działań? 

Nie potrafię przewidzieć, czy – w ślad za scenariuszem węgierskim – w pewnym momencie nie zostaną wprowadzone przepisy, które zdelegalizują pomaganie migrantom. Natomiast postępująca kryminalizacja naszych działań w sferze symbolicznej jest faktem. Na pewno też prób zastraszania i represji wobec osób niosących pomoc na granicy jest coraz więcej. Ale wciąż jesteśmy zastraszani i atakowani jedynie punktowo, szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego. Czasem myślę, że przecież Straż Graniczna i rząd świetnie zdają sobie sprawę z tego, że my nie łamiemy żadnych przepisów. Może jest im to nawet na rękę, że dzięki naszej pracy na granicy ginie znacznie mniej ludzi niż mogłoby tam zginąć. Czasem się nad tym zastanawiam, bo gdyby faktycznie chcieli nam tego skutecznie zabronić, to wydarzyłoby się to już dawno temu. Ale może to kwestia czasu, może jeszcze nie nadszedł ten moment.

W jaki sposób można temu przeciwdziałać? 

Trzeba mówić o tym, co robimy i dlaczego to robimy. Trzeba głośno mówić, że pomaganie jest nie tylko legalne, ale jest też naszym obowiązkiem. Obowiązkiem naszym, ale i państwa, z którego państwo się nie wywiązuje. Jeżeli ktoś tu faktycznie popełnia przestępstwa, to państwo i jego służby. To przemoc jest nielegalna. Przeciwdziałanie systemowej przemocy jest naszym prawnym i moralnym obowiązkiem.

Aleksandra Chrzanowska, zdjęcie: Karol Grygoruk
Aleksandra Chrzanowska, zdjęcie: Karol Grygoruk

“Pomaganie jest legalne” – czytaj więcej na stronie kampanii

Straszenie bronią, zatrzymania, nagonka w mediach rządowych, przeszukania, przesłuchania, nieuzasadnione legitymowanie i inne formy nękania. Tak nie może wyglądać odpowiedź na pomoc humanitarną. Wyraź sprzeciw wobec nękania osób niosących pomoc uchodźcom i migrantom przekraczającym polsko-białoruską granicę. PODPISZ PETYCJĘ.

Wywiad ukazał się również na noizz.pl