Urszula Kozak, Pomaganie jest legalne, zdjęcie Karol Grygoruk

Pomaganie jest legalne – Ula Kozak

Próbujesz komuś pomóc, a czujesz się jak kryminalista. Myślę, że checkpointy zostały wprowadzone w dużej mierze po to, by w osobach, które pomagają, wywołać poczucie, że robią coś nielegalnego. Wystraszyć nas – Ula Kozak od miesięcy pomaga uchodźcom na granicy. Rozmawiamy z wolontariuszką w ramach akcji Amnesty International “Pomaganie jest legalne”.

Autor: Sarian Jarosz, Specjalista ds. badań Amnesty International
Zdjęcia: Karol Grygoruk/RATS agency


Urszula Kozak, Pomaganie jest legalne, Zdjęcie: Karol Grygoruk
Urszula Kozak, Pomaganie jest legalne, Zdjęcie: Karol Grygoruk

Czy możesz mi o sobie opowiedzieć?

Jasne. Nazywam się Ula Kozak, mam 33 lata. Skończyłam studia na Akademii Sztuk Pięknych, obecnie pracuję w małym zakładzie fryzjerskim. Mieszkam w Warszawie, ale pochodzę z Zakopanego.

Jak to się zaczęło, że zaczęłaś pomagać na granicy?

To był październik, od paru tygodni śledziłam sytuację na granicy. Miałam wyrzuty sumienia, że mam trzy dni wolnego w tygodniu, granica z Białorusią jest trzy godziny samochodem z Warszawy, więc mogłabym nawet z czystej ciekawości pojechać i ocenić, czy jest potrzebna jakaś pomoc. Słyszałam od ludzi z mojego otoczenia, że jest potrzebna, dowiadywałam się o zbiórkach, no i koniec końców, trochę przypadkiem, usłyszałam, że mogę przyjechać i dołączyć do wolontariuszy na miejscu.

Nie wiedziałam, na jak długo tam jadę, czy to wszystko potrwa jeszcze tylko tydzień czy dłużej. Okazało się, że dłużej – i że końca nie widać. Wcześniej czułam się sfrustrowana niemocą. Kiedy usłyszałam, że mogę tam pojechać i pomóc, poczułam ulgę. Za to gdy dotarłam na miejsce… Tam działy się rzeczy tak straszne i w tak szybkim tempie, że już nawet nie było czasu, żeby myśleć, jak się czuję.

Co przeważa: poczucie sprawczości czy obowiązku pomagania? I czy to się jakoś zmieniło?

Myślę, że cały czas jest tak samo. Poczucie obowiązku wynika z tego, że mam możliwość komuś pomóc, i z tego, że to się dzieje w moim kraju. Czuję się współodpowiedzialna za tę sytuację.

Co to dla Ciebie znaczy, współodpowiedzialna?

Dobre pytanie [śmieje się]. Zastanawiałam się, czy to wynika z patriotyzmu i czym jest ten patriotyzm. Teraz myślę, że chodzi o to, że jestem częścią polskiego społeczeństwa. Posiadam sprawczość, ponieważ znam język, potrafię się poruszać w tej rzeczywistości. Czuję się więc odpowiedzialna za to, jak inni ludzie są traktowani tu, gdzie ja czuję się akceptowana i bezpieczna, a oni nie.

Ładna definicja. To dlaczego niektórzy czują się odpowiedzialni, a inni nie?

Nie mam pojęcia [śmieje się]. Może niektórzy nie traktują państwa jako swojego domu i myślą raczej o sobie i swojej rodzinie: „my kontra reszta społeczeństwa”. Nie rozumiem tego, ale gdy rozmawiam z ludźmi, to widzę, że sporo osób nie czuje się częścią szerszej społeczności, a tym bardziej całego kraju. Wokół siebie częściej widzę narrację współzawodnictwa niż współpracy.

Porozmawiajmy o tym, co robisz na granicy. Ile razy tam byłaś?

Tyle, że już przestałam liczyć. Musiałam to zgrać z moją pracą, więc jeździłam co tydzień. Część tygodnia byłam w Warszawie, a część spędzałam na Podlasiu, np. trzy dni w Warszawie, cztery dni na Podlasiu. Muszę pracować, jeśli chcę potem udzielać pomocy.

To dość wyczerpujący grafik, bez miejsca na reset. Jak dajesz radę to pogodzić?

Czasami robię przerwy. Wbrew pozorom łatwiej mi dbać o siebie w kryzysowej sytuacji. Priorytetem jest udzielanie pomocy. Jeżeli jestem zmęczona, to nikomu skutecznie nie pomogę. Kiedy zrozumiałam, że przez zmęczenie mogłabym narazić czyjeś życie, znacznie łatwiej mi było uregulować swój rytm pracy i odpoczynku.

Co nie zmienia faktu, że przez ostatnie trzy miesiące starałam się maksymalizować swoją wydajność, żeby móc zdziałać jak najwięcej. Im dłużej człowiek pomaga, tym sprawniej czuje się w tym, co robi. Można czuć się niezastąpioną, można czuć rosnącą odpowiedzialność. Chcąc nie chcąc, zaczynałam coraz lepiej rozumieć, czego ludzie w lesie potrzebują, jakiej pomocy medycznej lub jakich ubrań. W związku z tym poczucie powinności rosło.

Czy są takie osoby, które odpadają po pierwszej wizycie albo przeczuwasz, że odpadną?

Tak, składa się na to wiele rzeczy. Niektórzy nie wytrzymują psychicznie, bo bywa naprawdę ciężko. Z drugiej strony na pomoc składa się wiele różnych zadań i nie trzeba koniecznie podejmować się tych najtrudniejszych fizycznie. Form pomocy jest bardzo wiele. Można dbać o to, żeby dla wszystkich starczyło ciepłej zupy, można dostarczać brykiet na opał, gdy jest bardzo zimno. A dużo osób rzuca się w wir pomocy, biorą na siebie za dużo odpowiedzialności. Przerasta ich to, więc nie przyjeżdżają ponownie. Rzadko zdarza się, że ktoś przyjeżdża z czystej chęci przeżycia czegoś ciekawego, myśląc przede wszystkim o sobie, a dopiero w dalszej kolejności o pomocy ludziom. Takich osób jest na szczęście niewiele. Zdecydowana większość przyjeżdża ze świadomością, że to poważna sprawa.

Jak to się stało, że zdecydowałaś, że chcesz pomagać właśnie w ten sposób – jeździć na granicę i nosić ludziom w lesie jedzenie i wodę?

Nigdy wcześniej nie musiałam się konfrontować z tak ogromną ilością ludzkiego cierpienia, ale znam siebie na tyle, że wiem, że zachowuję spokój w trudnych sytuacjach. Potrafię trzymać nerwy na wodzy. Wiele osób musiało to sprawdzić dopiero na miejscu, w lesie. Znam siebie i wiedziałam, że jeśli się w czymś sprawdzę, to właśnie w doraźnym pomaganiu – pójść do lasu, zobaczyć człowieka na oczy, pomóc mu – a nie na przykład w sprawach prawniczych czy administracyjnych [śmiech].

Akcja – tak nazywamy wyjście do lasu do osób w potrzebie

Opowiedz o tym, co tam robiłaś. Jak wygląda taka pomoc?

Przyjechałam w połowie października, kiedy migrantów było naprawdę dużo. Dołączyłam do Grupy Granica jako wolontariuszka. Wolontariusze mieli już wtedy wypracowany system pomocy. Przede wszystkim na każdym etapie upewniano się, czy takie zadania są dla mnie w porządku i czy jestem w stanie iść na interwencję. Od początku było wiadomo, że to nie jest prosta sprawa – i psychicznie, i fizycznie.

Pomoc organizowana była oddolnie i byłam pod dużym wrażeniem, jak szybko udało się wolontariuszom stworzyć tak sprawnie działający “system”.

Ile jest mniej więcej osób, które działają tak jak Ty?

Ciężko mi powiedzieć: osoby, które pomagają, są rozsiane wzdłuż granicy. Dzięki Grupie Granica możemy się wymieniać informacjami i radami, jak pomagać skuteczniej, jak organizować magazyn, w którym trzymamy rzeczy pierwszej potrzeby: jedzenie, ubrania, artykuły pierwszej pomocy.

Wtedy, w październiku, razem ze mną w naszej okolicy było około 25 osób, które pomagały. Do lasu zawsze chodziliśmy parami albo grupkami, żeby było bezpieczniej. W ciągu 24 godzin spotykaliśmy wtedy przynajmniej pięć grup uchodźców, każda od pięciu do kilkunastu-kilkudziesięciu osób. Była jedna grupa, w której było 30 osób. Po czterech dniach pobytu w rejonie przygranicznym już czułam się jak terenowa ekspertka. Wszystko miało odbywać się tak, żeby było bezpiecznie: mieliśmy szkolenia z pierwszej pomocy czy poruszania się po lesie, dostawaliśmy wytyczne, jak działać. Choć w praktyce wyszło tak, że zdecydowałam się pójść na pierwszą akcję – czyli wyjść do lasu w poszukiwaniu osób w potrzebie – bez pełnego przeszkolenia, bo zaszła nagła potrzeba.

Urszula Kozak, Pomaganie jest legalne, Zdjęcie: Karol Grygoruk
Urszula Kozak, Pomaganie jest legalne, Zdjęcie: Karol Grygoruk

Przeprowadź nas przez taką “akcję” krok po kroku.

Typowa interwencja wygląda tak: najpierw pakuje się plecak z rzeczami, które mogłyby być potrzebne osobom w lesie. Nawet na tym etapie interwencja daje do myślenia. Zdajesz sobie sprawę z dysonansu. Ten las nie jest taki duży. Dla nas to jest wypad do lasu, a parę kilometrów od Białowieży lub Hajnówki są ludzie, którzy w tym lesie muszą przetrwać. Oni ten las określają „Polish jungle” – kilkukrotnie słyszałam od uchodźców takie określenie.

I co dalej?

Do plecaków zabieramy ciepłe ubrania, gorącą zupę, termos z mocno posłodzoną herbatą, apteczkę. Bardzo przydają się powerbanki i aparaty telefoniczne. Dla tych ludzi to jest często jedyna możliwość przeżycia, jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. Bez telefonu są pozostawieni sami sobie: nikt nie wie, w jakim są stanie ani położeniu. Sprawny, naładowany telefon jest ogromnie ważny.

Co jeszcze pakujemy do plecaków? To zależy od pogody. Im zimniej, tym bardziej dramatyczne sytuacje trzeba brać pod uwagę. Zabieramy ogrzewacze chemiczne, czasem płachty i tarpy izolacyjne, żeby można było zrobić schronienie na noc. Nigdy tych rzeczy w plecaku nie wystarcza. Ciężko jest przewidzieć potrzeby osób, które od wielu dni koczują wycieńczone w lesie.

Nadzwyczaj trudne są sytuacje, w których spotyka się osoby ze szczególnymi potrzebami. Kiedyś spotkaliśmy osobę, która miała cukrzycę, a ja nie miałam przy sobie insuliny. Z resztą w Polsce bez recepty nie można jej kupić.

Byłam na bardzo wielu interwencjach, dla mnie niektóre sytuacje są już oczywiste, choć z początku mogą okazać się zaskakujące. Na przykład trzeba się przygotować na to, że trzeba będzie kogoś samemu przebrać w suche ubrania. Ci ludzie są czasem tak skostniali z zimna albo przemoczeni, że nie są w stanie sami tego zrobić. W takich sytuacjach pomaga znajomość pierwszej pomocy.

Na początku pomoc była prostsza w porównaniu z tym, co się dzieje teraz – a i tak to było bardzo trudne. W lesie białowieskim nie ma wielu rzek czy ujść wody. Wielu ludzi, których spotykaliśmy, nie miało nic do picia i nic do jedzenia. Nie mieli też odpowiednich ubrań, byli zmarznięci na kość, a przecież w październiku nie było jeszcze tak zimno. Pogoda była lepsza niż teraz.

Dużo trudniej zrobiło się wraz z załamaniem pogody. W listopadzie i grudniu coraz częściej zdarzały się przypadki głębszej hipotermii, przydały się szkolenia medyczne. Niezastąpiona była pomoc Medyków na Granicy. Teraz nie ma ich w terenie, są dostępni tylko telefonicznie, a zima nadal trwa.

Hipotermia jest trudną rzeczą to rozpoznania, ciężko ocenić jest stopień – to powinni robić profesjonalni medycy. To straszne, że muszą to robić takie osoby jak ja. To zagrożenie życia, a często ciężko mi było określić, czy ktoś jest w pierwszym czy drugim, a może nawet trzecim stopniu hipotermii.

Spotykamy ludzi w hipotermii i musimy zdecydować, czy dzwonimy po pogotowanie, czy nie, ale na granicy to nie jest prosta decyzja. Telefon po pomoc nie oznacza, że ktoś bezwzględnie tę pomoc medyczną otrzyma – przekonaliśmy się, że czasem oznacza tyle, że Straż Graniczna wywiezie taką na Białoruś, bez udzielenia pomocy medycznej.

Jak to?

Było wiele takich sytuacji. Stan fizyczny wskazywał, że spotkana przez nas osoba powinni trafić natychmiast do szpitala, a Straż Graniczna ignorowała te sygnały: nie tylko ze strony naszej czy tych osób, ale także ze strony medyków. Po prostu wsadzano tych zmarzniętych ludzi do ciężarówki i bez żenady wywożono. Strażnicy nie sprawdzali stanu tych osób, ich tożsamości, zupełna olewka. Wyrobiliśmy w sobie nieufność do Straży Granicznej właśnie przez takie zachowania.

Jak wyglądał Twój kontakt ze Strażą Graniczną?

Osobiście nie miałam z nimi dużo kontaktu, ale inni tak. I słyszałam po ich akcjach o różnych sytuacjach. W stosunku do wolontariuszy bywali mili, ale i tak ignorowali nasze prośby, żeby zawieźć kogoś w poważnym stanie do szpitala. Z czasem mieliśmy do nich coraz mniej zaufania. Nie sprawdzali tożsamości spotkanych przez nas ludzi, nie pomagali. Wyrobiliśmy sobie o nich złą opinię. Zaczęliśmy przewidywać, jak się zachowają. Wywożenie chorych ludzi do lasu jest absolutnie niedopuszczalne. Stawianie nas w sytuacji, w której wahamy się czy wezwać profesjonalną pomoc, jest naprawdę straszne.

W głowie mi się nie mieści, że muszę zajmować się pracą, którą powinna wykonywać Straż Graniczna. Pomoc osobom, które w tragiczny sposób znalazły się w lesie powinny zapewniać odpowiednie służby, a nie zwykli obywatele kosztem własnego czasu i sił.

Zaczynacie pomagać z moralnego obowiązku, ale ten stopniowo zmienia się w moralny szantaż. Gdy wypełniasz luki, łatasz błędy państwa.

Tak. To jest zadanie państwa, ale państwo tego zadania celowo nie wypełnia. To moje państwo i to moje państwo nie pomaga, dlatego czuję, że to mój obowiązek. Państwo nie działa, jak powinno, dlatego ja muszę wykonywać tę robotę.

Czy któraś akcja szczególnie zapadła Ci w pamięć?

Pod koniec października byłam z koleżanką na patrolu. Trafiłyśmy na grupę czterech Syryjczyków, mężczyzn. Padał deszcz, była burza z gradem. Jeden z tych mężczyzn był już w hipotermii, nie był w stanie się poruszać o własnych siłach, odpowiadać na pytania, nie reagował dobrze. Inny miał ranę na klatce piersiowej, nadział się na coś podczas wędrówki po lesie. Wszyscy byli kompletnie przemoczeni, a było naprawdę zimno, sama byłam w zimowych ubraniach. Oni nie mieli na sobie nawet butów, a ubrania mieli mokre.

Uznałyśmy, że potrzebują pomocy medycznej. Wezwałyśmy karetkę, zdając sobie sprawę, że przyjazd pogotowia jest równoznaczny z konfrontacją ze Strażą Graniczną.

Straż Graniczna przyjeżdża z karetką?

Zawsze, gdy interweniuje pogotowie, to przyjeżdża też Straż Graniczna. Nawet jeśli ktoś jest w bardzo złym stanie fizycznym i wymaga natychmiastowej pomocy lekarskiej wcale nie wyklucza, że nie zostanie wyrzucony z powrotem na Białoruś. Decyzje o wezwaniu pomocy są zawsze bardzo trudne: i dla nas, i dla uchodźców.

Gdy widzimy osoby w potrzebie, odruchowo chcemy zadzwonić po pomoc medyczną. W tym wypadku – za zgodą wszystkich – tak właśnie zrobiłyśmy. Przyjechało pogotowie, a wraz z nim media. Nie wiem, skąd się tam wzięły. Obecność mediów zwiększa prawdopodobieństwo, że ci ludzie nie zostaną wyrzuceni za granicę. Jest to też dokumentacja ich pobytu: dowód, że te osoby faktycznie były na terytorium Polski. Poruszenie medialne sprawia, że sytuacja jest uwidoczniona i zapamiętana. Tak było i w tym przypadku.

Gdy przyjechała karetka i Syryjczycy zobaczyli straż, rozpłakali się i błagali, żeby ich nie wyrzucać na Białoruś. To był przejmujący widok: czterej dorośli mężczyźni, zdesperowani, doprowadzeni do ostateczności, na granicy wytrzymałości.

Akcja trwała wiele godzin. Stałyśmy na deszczu, rozmawiałyśmy z tymi Syryjczykami, gdy byli w karetce, uzyskałyśmy upoważnienie pełnomocnika, żeby wiedzieć, co się z nimi będzie dalej działo w szpitalu lub na placówce. To ważne, bo tylko jako pełnomocniczka mogę się tego dowiedzieć.

Straż Graniczna czekała razem z nami. Wszyscy mężczyźni trafili do szpitala. Byli w złym stanie. Akcja została dobrze udokumentowana, przeprowadziłyśmy wywiady, spisałyśmy, skąd są i dlaczego emigrowali. Tłumaczyli swoją sytuację w Syrii i powody, dla których stamtąd uciekli. Mimo tych wszystkich wysiłków, mimo mediów, mimo lekarzy, którzy w szpitalu potwierdzili ich zły stan zdrowia, następnego dnia Straż Graniczna przyjechała po nich do szpitala i wywiozła na Białoruś.

Tak wyglądała jedna z moich pierwszych interwencji. Później już nie miałam zaufania do Straży Granicznej.

Urszula Kozak, Pomaganie jest legalne, zdjęcie Karol Grygoruk
Urszula Kozak, Pomaganie jest legalne, zdjęcie Karol Grygoruk

Co wtedy czułaś?

Miałam wyrzuty sumienia. Towarzyszyło mi poczucie, że mogłam coś zrobić lepiej. Teraz już wiem, że się nie dało. Przez parę nocy nie mogłam spać. Myślałam o błaganiach tych mężczyzn, żeby nie wywozić ich na Białoruś. I oni, i my wiemy, co się dzieje na Białorusi, gdzie uchodźcy są torturowani. Z czasem czułam coraz mocniej, że Straż Graniczna jest moim wrogiem. Muszę mieć się na baczności i uważać, bo są zdolni do najgorszego: są w stanie wyrzucić tych ludzi niezależnie od ich stanu.

Jeszcze jedna interwencja szczególnie zapadła mi w pamięć. Nie brałam w niej osobiście udziału – odbierałam kolegów z tej interwencji. To była jedna z cięższych akcji, na granicy stanu nadzwyczajnego. Spotkali uchodźców w strasznym miejscu, w bagnie, po kolana w wodzie. Była zima: może sześć, dziesięć stopni mrozu. Jeden mężczyzna w hipotermii, w poważnym stanie, drugi bez nogi, trzeci z licznymi ranami.

Mężczyzna w hipotermii musiał jak najszybciej trafić do szpitala. Hipotermia jest bardzo niebezpieczna, to stan, który może prowadzić do śmierci lub trwałych uszkodzeń organizmu. W chwili, gdy koledzy znaleźli tę grupę, znalazł ich wszystkich WOT. Terytorialsi nie tylko nie chcieli pomóc przetransportować mężczyzny w najgorszym stanie do szpitala, a wręcz utrudniali transport. Nie obchodziło ich, że może umrzeć. Tylko dzięki moim kolegom ten mężczyzna trafił do szpitala. Pozostali zostali zabrani na placówkę i ślad po nich zaginął. Cała akcja trwała osiem godzin i dla moich przyjaciół była bardzo trudna. Byli przemarznięci i przybici. Od rana do późnej nocy próbowali jakoś pomóc tym napotkanym mężczyznom, by nie trafili na Białoruś w tak poważnym stanie. Koniec końców to się nie udało.

Co się później stało?

W drodze powrotnej mijaliśmy trzy checkpointy – miejsca, w których policja sprawdza, czy ktoś czegoś lub kogoś nie przewozi. Przy czym oczywiście nie byliśmy w strefie stanu nadzwyczajnego, tylko poza nią. Takie sytuacje wzbudzają trudne emocje: próbujesz komuś pomóc, a czujesz się jak kryminalista. Myślę, że checkpointy zostały wprowadzone w dużej mierze po to, by w osobach, które pomagają, wywołać poczucie, że robią coś nielegalnego. Wystraszyć nas.

Jeden policjant zatrzymał nas i zwrócił uwagę na puste plecaki i sportowe ubrania. Stwierdził, że pewnie jesteśmy aktywistami, i dodał, że pomaganie powinniśmy zostawić Straży Graniczej, że to nie jest nasze zadanie. Mówił to do osób, które przez ostatnie kilka godzin próbowały nie dopuścić do wyrzucenia na Białoruś ludzi w potwornym stanie. Ten ogromny dysonans mocno zapadł mi w pamięć.

Myślisz, że ten policjant mógł nie zdawać sobie sprawy z tego, jak to wygląda?

Myślę, że tak – to nie był miejscowy policjant. Do pracy przy granicy ściągnięto wielu funkcjonariuszy spoza regionu. Podejrzewam, że ten policjant nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wygląda sytuacja.

Ciężko to sobie wyobrazić, jeżeli się tego nie zobaczy na własne oczy: dopóki nie zobaczy się Straży Granicznej, która pakuje na wpół zmarzniętych, chorych ludzi spotkanych na bagnach do aut i wyrzuca ich na drugą stronę granicy. Na Białoruś, gdzie już nic nie możemy zrobić.

Moi przyjaciele opowiedzieli w skrócie temu policjantowi o tym, co się wydarzyło, ale nie wiemy, czy uwierzył, że Straż Graniczna może tak postępować. Byłam jedyną wypoczętą osobą w tym samochodzie, więc lepiej to zniosłam. Moi znajomi byli zupełnie zdewastowani. To rodzi złość, frustracja, niemoc. Poczucie, że nic nie możesz zrobić.

Masz poczucie, że nic się nie da zrobić?

Wtedy tak. Wtedy się nie dało.

Czy jest coś, czego nauczyłaś się w lesie o sobie?

Dowiedziałam się, że potrafię ogarniać papierkową robotę [śmiech]. Wcześniej wydawało mi się to niemożliwe, ale okazało się, że jeśli od tego zależy czyjeś być albo nie być, to potrafię zrobić naprawdę wiele. Co ciekawe, jeśli chodzi o uczenie się siebie, to u mnie dominują pozytywne odkrycia: że potrafię robić więcej niż myślałam, że spokojnie znoszę złe i trudne sytuacje, że czuję się sprawcza. W tym wszystkim to taka nieoczekiwana dobra strona.

Dzięki temu mogę opowiedzieć komuś, kto chce zacząć pomagać innym, ile to może dać siły psychicznej, jakie korzyści [śmiech]. Chociaż to sprawa bardzo indywidualna. Ja sama nie mam rodziny, nie muszę się sprawdzać na co dzień albo wybierać między kimś a kimś. Na poziomie osobistym to, że pomagam i to, jak trudne psychicznie jest moje zaangażowanie, nie obciąża bezpośrednio mojej rodziny. Wyobrażam sobie, że jeśli masz rodzinę i dzieci, to trzeba się zastanowić, czy chcesz ich przez to ze sobą przeciągać.

A czy Twoje zaangażowanie na granicy odbija na relacjach z Twoimi bliskimi niebezpośrednio?

Oczywiście, że tak. Chcąc nie chcąc, mają z tą sytuacją styczność poprzez moją osobę, ale nie tylko. To szczególnie przykre, że nagle nie mam czasu nawet dla tych, z którymi spotykałam się dość regularnie, dla rodziców czy przyjaciół. Wymagam od nich wyrozumiałości – stawiam ich w sytuacji, w której ta wyrozumiałość jest wymagana. To nie jest w porządku, ale tak właśnie teraz jest.

Odbija się też bardzo na szerszym życiu towarzyskim. Zauważyłam, że wiele osób po prostu nie chce w swoim życiu takich ciężkich tematów, a przez to, że pomoc w rejonie przygranicznym absorbuje ponad połowę mojego czasu, to jeżeli ktoś znajomy pyta, co u mnie słychać, szybko schodzę na temat granicy. Dla wielu osób to nie jest komfortowe.

Czy zdarza Ci się, że Cię to złości albo irytuje?

Podczas rozmów z innymi osobami, które pomagają na granicy, zauważyliśmy ciekawą prawidłowość. Gdy wracamy do naszych rzeczywistości, dużo łatwiej się irytujemy i częściej denerwują nas przyziemne drobiazgi. Często rozmawiamy ze sobą, skąd się to bierze. Myślę, że to, co robimy na granicy wydają się o wiele ważniejsze, a przecież to są dwie zupełnie różne rzeczywistości, których nie da się porównać. W Warszawie sytuacja jest normalna, sytuacja na granicy przypomina bardziej stan wojenny. Nie chcę przesadzać, bo wojna jest straszna, ale to na pewno jest sytuacja nienormalna i nam wszystkim ta nienormalność się udziela. Ta patologiczna sytuacja generuje ogromne pokłady stresu, które nie znikają same z siebie. Wracasz do Warszawy w takim stanie i nawet drobiazg może wyprowadzić Cię z równowagi. Ciężko mi to opisać.

Spróbuj, mamy czas. To ważne.

Tak, to ważne. Nie da się długo funkcjonować w tej nienormalnej rzeczywistości. Kiedy spotykasz ludzi, których wszystkie prawa są łamane, którzy nie mają dostępu nawet do podstawowych rzeczy, takich jak opieka medyczna, dach nad głową, jedzenie, woda, trudno później wrócić do normalności, trudno funkcjonować w miejscu, gdzie to wszystko jest. Tym bardziej gdy jest to na terenie tego samego państwa.

To dotyka nas jako świadków takiego stanu rzeczy, więc wyobraź sobie, jak dewastujące jest dla ludzi, którzy przez to przeszli. Jak mają się potem odnaleźć w społeczeństwie? To musi być niezwykle trudne.

A czujesz się w tym wszystkim wspierana?

Mam wsparcie osób, które poznałam na granicy, zbudowane na poczuciu bycia razem w trudnej sytuacji. Na granicy działa się w zespole. Cały czas jest się w otoczeniu innych osób, z którymi można porozmawiać. Niestety zdarzają się też momenty samotności, kiedy wracam wykończona do domu i wiem, że przyjaciele czy rodzina chcą być dla mnie wsparciem, ale nie wiedzą jak, bo po prostu tam nie byli i nie widzieli tego, co ja. Z czasem każdy wyrabia sobie sposoby, żeby sobie z tym wszystkim lepiej radzić. Ważne, żeby rozmawiać z tymi, którzy też doświadczyli tego, co dzieje się na granicy.

Czy są jakieś osoby, z którymi nawiązałaś trwałą więź na granicy? Kogo inaczej byś nie poznała?

Trudno mi powiedzieć. W takiej sytuacji ludzie szybko i mocno się do siebie zbliżają emocjonalnie. Trzeba uważać, bo trochę niebezpiecznie jest opierać znajomość na przeżyciu jakiejś wspólnej traumy. Musi minąć trochę czasu, żeby zweryfikować, czy te znajomości przetrwają. Do zbudowania bliższej znajomości z kimś, kto też pomaga, nie wystarczy siedzieć zmarzniętym i niewyspanym w lesie z lornetką i szukać ludzi. Trzeba też spotkać się na kawę, w normalnej sytuacji. Chciałabym, żeby przeżycia z granicy nie były jedynym co nas łączy.

Natomiast zawsze mam wśród nich wsparcie, mam z kim porozmawiać, mam na kim polegać, także wtedy, gdy nadchodzi gorszy moment. Tam jeżdżą same kochane osoby.

Urszula Kozak, Pomaganie jest legalne, zdjęcie Karol Grygoruk
Urszula Kozak, Pomaganie jest legalne, zdjęcie Karol Grygoruk

“Pomaganie jest legalne” – czytaj więcej na stronie kampanii

Straszenie bronią, zatrzymania, nagonka w mediach rządowych, przeszukania, przesłuchania, nieuzasadnione legitymowanie i inne formy nękania. Tak nie może wyglądać odpowiedź na pomoc humanitarną. Wyraź sprzeciw wobec nękania osób niosących pomoc uchodźcom i migrantom przekraczającym polsko-białoruską granicę. PODPISZ PETYCJĘ.

Wywiad ukazał się też na noizz.pl