Prehistoria Amnesty Polska

Amnesty International w Polsce obchodzi w tym roku 30-lecie swojej działalności. Christie Miedema, historyczka i aktywistka praw człowieka, w ramach swojej pracy badawczej przygotowała serię artykułów poświęconych historii organizacji w Polsce, sięgającej wstecz do lat 70-tych. Prezentujemy je poniżej.

Część 1

Prehistoria Amnesty Polska: powoływanie grupy inicjatywnej

Amnesty International w Polsce przychodziła na świat w burzliwych latach 90. XX wieku. Jednak ma ona również swoją prehistorię sięgającą nie mniej niespokojnych lat 70. Pierwsza inicjatywa utworzenia struktur organizacji w PRL-u wyszła z niespodziewanego źródła. Nie co dzień z taką prośbą zgłasza się były więzień polityczny, któremu organizacja odmówiła przyznania statusu więźnia sumienia kiedy siedział za kratami – mimo usilnych nacisków środowisk emigracyjnych.

Opozycjonista i dziennikarz Emil Morgiewicz w drugiej połowie lat 60. i na początku lat 70. działał w podziemnym ugrupowaniu niepodległościowym „Ruch”. W 1971 roku skazano go na cztery lata pozbawienia wolności jako członka grupy oskarżonej o przygotowania do spalenia Muzeum Lenina w Poroninie. Informacje o uwięzieniu członków „Ruchu” dotarły do sekretariatu Amnesty w Londynie. Nie dało się jednak ustalić, czy propagowali oni przemoc lub próbowali dopuścić się aktu przemocy. Organizacja nie podjęła sprawy.

Sytuacja w każdym razie w PRL-u była taka, że nie do pomyślenia była organizacja jakaś, żeby mogła tu istnieć sekcja, na przykład Amnesty International. Byli indywidualni członkowie.

Emil Morgiewicz

Kontakt z Londynem

Niemniej kiedy w 1974 roku Morgiewicza wypuszczono z więzienia, skontaktował się z Amnesty. Wiedziony poczuciem odpowiedzialności za współwięźniów, którzy nie mogli skorzystać z ogłoszonej właśnie amnestii, napisał opracowanie poświęcone warunkom panującym w polskich więzieniach. Swoją rozprawą próbował zainteresować bezskutecznie władze peerelowskie. W 1975 roku poprosił więc Adama Wojciechowskiego – znajomego, który w przeszłości mieszkał w Kanadzie i znał angielski – o jej przetłumaczenie i przesłanie Amnesty. Poskutkowało. Amnesty odniosła się do raportu i wysłała do rządu w Warszawie pismo wyrażające zaniepokojenie sytuacją w polskim więziennictwie.

Morgiewicz zorientował się, że władze komunistyczne pozostają głuche na jego argumenty, jednak dla postulatów międzynarodowego ruchu na rzecz praw człowieka skłonne są nadstawić przychylniejszego ucha. Zgłosił więc chęć dołączenia do Amnesty. Chciał nawet utworzyć grupę lokalną. Początkowo stanęło wyłącznie na tym pierwszym. Podczas naszej rozmowy – Morgiewicz niestety zmarł potem w 2017 roku – chętnie opowiadał mówiącej łamaną polszczyzną historyczce z Holandii o swoich ówczesnych staraniach: „Sytuacja w każdym razie w PRL-u była taka, że nie do pomyślenia była organizacja jakaś, żeby mogła tu istnieć sekcja, na przykład Amnesty International. Byli indywidualni członkowie”.

Mniej więcej w tym samym czasie do londyńskiego Sekretariatu Międzynarodowego Amnesty wpłynęła druga, podobna prośba. Andrzej Koraszewski – mieszkający w Szwecji polski emigrant, znany w Polsce i w środowiskach polonijnych z artykułów w słynnej paryskiej „Kulturze” – zetknął się z działalnością Amnesty w Szwecji i został jej członkiem. Jego zdaniem PRL była świetnym miejscem dla działalności Amnesty. Zainteresował tą ideą grono pozostałych w kraju znajomych i wysłał do Londynu list. Pisał, że chcieliby oni powołać polską grupę Amnesty. Ekipa z Sekretariatu Międzynarodowego zaproponowała im członkostwo indywidualne, a Koraszewskiemu przesłała dokumenty do przetłumaczenia na język polski.

Zgłoszenie Koraszewskiego napłynęło mniej więcej w tym samym czasie co Morgiewicza. Łatwo było więc błędnie założyć, że Morgiewicz należał do wspominanej przez Koraszewskiego grupy „znajomych”. Jednak ten ostatni uprzejmie zaznaczył, że polskim kontaktem, o który mu chodziło, była Teresa Bogucka. Z kolei Morgiewicz potwierdził, że znał Koraszewicza tylko z jego artykułów publikowanych w prasie emigracyjnej.

…zapewniam z całą mocą, że tu w Polsce są ludzie gotowi połączyć siły, aby zapalić świeczkę wolną od drutu kolczastego.

Adam Wojciechowski

Aresztowanie

W sierpniu wydarzyła się katastrofa: zatrzymano Morgiewicza i Wojciechowskiego. Zwolniono ich kilka tygodni później, ale w ich sprawie toczyło się śledztwo. Areszt nie złamał ich determinacji. Morgiewicz, którego w pełni wypełniony formularz zgłoszeniowy skonfiskowano podczas poprzedzającej aresztowanie rewizji domowej, wkrótce później oficjalnie wystąpił o przyznanie mu statusu członka i raz jeszcze zgłosił chęć powołania do życia grupy Amnesty. „Można tylko podziwiać jego odwagę i zdecydowanie” – taką uwagę pozostawił na jego liście tłumacz z Sekretariatu Międzynarodowego. Śladem Morgiewicza poszedł Wojciechowski, który optymistycznie zaręczał: „zapewniam z całą mocą, że tu w Polsce są ludzie gotowi połączyć siły, aby zapalić świeczkę wolną od drutu kolczastego”. Rzeczywiście, dwóm nowym członkom Amnesty w ciągu kilku lat udało się, mimo niezbyt sprzyjających warunków panujących w PRL-u, przekonać kilkanaście osób do dołączenia do organizacji.

Podpisy to też udało nam się schować, bo kolega Wojciechowski był z żoną, ta żona miała wózek dziecięcy i z tego wózka dziecięcego tam te podpisy trafiły w końcu do Londynu.

Emil Morgiewicz

Ryzyko i formalności

Przyłączenie się do Amnesty oznaczało w Polsce coś innego niż w innych krajach, gdzie działała organizacja. Wiązało się z przyjęciem na siebie konkretnego ryzyka. Dla esbeków członkostwo w Amnesty było wystarczającym powodem do objęcia kogoś inwigilacją. Większość z polskich członków organizacji, z wyjątkiem sędziego w stanie spoczynku, który posiadał nieco waluty, nie była w stanie wypełnić podstawowego obowiązku statutowego: opłacania składek. Morgiewicz już na wstępie wyjaśniał swoim londyńskim partnerom: „wpłata w złotówkach wymaga uzyskania zezwolenia od władz i nie jest to zwykła formalność, a w moim przypadku stanowi przeszkodę wręcz nie do pokonania”. Choć Amnesty ochoczo zgodziło się odstąpić od płatności z Polski, to Morgiewicz z Wojciechowskim – czy to chcąc publicznie pokazać, że działają zgodnie z zasadami, czy też, aby nieco podrażnić władze – poszli do banku, żeby przeprowadzić transakcję. Oczywiście bez powodzenia.

Po przebrnięciu uciążliwych formalności związanych z przyznaniem członkostwa, Morgiewicz ze znajomymi szybko rozwinęli działalność. Zaczęli odbierać biuletyny Amnesty z Londynu z informacjami o kampaniach zbierania podpisów. Polscy członkowie Amnesty prowadzili je na ulicach Warszawy, Łodzi i Lublina – w 1976 roku przeciw stosowaniu tortur w Urugwaju, a w 1977 roku o uwolnienie więźniów sumienia. Akcje te, podejmowane na przykład na Uniwersytecie Warszawskim lub w Ogrodzie Saskim, zwykle były szybko przerywane przez milicję, a działacze lądowali na krótko w areszcie i karano ich wysokimi grzywnami.

Większość członków Amnesty była zaprawionymi w boju opozycjonistami, więc niełatwo było ich zastraszyć. Wojciechowski tak oto w 1977 roku podsumował sytuację: „Władze zrozumiały wreszcie, że obławy na członków AM [Amnestii Międzynarodowej] przynoszą więcej szkody niż pożytku, ponieważ zatrzymani nie stawiają oporu już chociażby ze względu na zasady działania AM, które nie dozwalają stosowania przemocy”. Pomimo interwencji milicji i ryzyka związanego z podpisywaniem petycji nieaprobowanej przez władze, akcja zakończyła się zaskakującym sukcesem.

W protokołach SB, drukach opozycyjnych i późniejszych wywiadach znaleźć można słowa Morgiewicza i Wojciechowskiego mówiących o setkach podpisów.

Aby uchronić podpisy przed konfiskatą przez milicję, trzeba było wykazać się sporą dozą kreatywności. Morgiewicz wspominał: „Podpisy to też udało nam się schować, bo kolega Wojciechowski był z żoną, ta żona miała wózek dziecięcy i z tego wózka dziecięcego tam te podpisy trafiły w końcu do Londynu”. Wprawdzie w archiwach Amnesty nie udało mi się znaleźć śladu po tych podpisach, ale być może wysłano je do rządu będącego adresatem petycji bez odnotowania w fiszkach.

Utworzenie grupy

W 1979 roku Morgiewicz, Wojciechowski i dwanaścioro innych członków polskiej Amnesty utworzyło grupę. Morgiewicz z Wojciechowskim poinformowali o tym Sekretariat Międzynarodowy i ogłosili, że będą ubiegać się o oficjalne uznanie jej istnienia. Przedstawili też raport o ostatniej aktywności członków – rozpowszechnianiu w wydawnictwach podziemnych apeli o zniesienie kary śmierci, zorganizowaniu w jednym z kościołów wystawy poświęconej Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, czy zbieraniu danych na temat naruszania w Polsce praw człowieka, które ich zdaniem mogły zainteresować Sekretariat Międzynarodowy.

Powstanie Solidarności zmieniło życie wielu członków grupy. Morgiewicz szybko zareagował na gwałtownie zmieniającą się rzeczywistość i zaniechał działalności w Amnesty, by skorzystać z otwartych przez Solidarność możliwości. Choć w przeszłości był członkiem KOR-u [red. Komitet Obrony Robotników] i ROPCiO [red. Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela], to dopiero aktywność w Solidarności wciągnęła go na tyle, że przesłoniła pracę dla Amnesty. Pozostali członkowie nie zaprzestali działalności podczas tych piętnastu miesięcy karnawału Solidarności i nawet próbowali doprowadzić do tego, by do Amnesty dołączył Lech Wałęsa.

Lata 80-te

Jednak definitywną przyczyną końca grupy stała się nie sama Solidarność, tylko reakcja władz na niezależny ruch związkowy. Po wprowadzeniu w dniu 13 grudnia 1981 roku stanu wojennego większość członków Amnesty została internowana – nie za członkostwo w organizacji, tylko za działalność solidarnościową.

Choć w 1985 roku SB tryumfalnie uznała, że w Polsce nie ma już żadnych struktur Amnesty, a Morgiewicz ani żaden inny członek grupy nie reaktywował jej po zwolnieniu z internatu, to stan wojenny nie stłumił zainteresowania Polaków działalnością Amnesty. W drugoobiegowej gazetce KOS (Komitet Oporu Społecznego) Konstanty Gebert – wówczas bardziej znany jako Dawid Warszawski – regularnie o niej pisał.

Z kolei w połowie lat 80. kilku działaczy ugrupowania Wolność i Pokój podjęło się tłumaczenia i publikowania biuletynów informacyjnych Amnesty. Opozycja raz po raz informowała o prowadzonych przez Amnesty kampaniach, mimo że oficjalnie nie miała ona żadnych nowych członków – aż do 1990 roku, kiedy w zupełnie odmiennych warunkach kolejni działacze otworzyli następny rozdział historii obecności Amnesty International w Polsce.

Część 2

„Ostrożni byli” – międzynarodowy ruch Amnesty International a Polska

W pierwszej dekadzie istnienia Amnesty zajęło się polskimi sprawami, ale poważne zaangażowanie Międzynarodowego Sekretariatu w tym kraju rozpoczęło się w latach siedemdziesiątych, po tym, jak Morgiewicz sporządził raport o sytuacji w polskim więziennictwie. Ponadto Morgiewicz i Koraszewski niemal jednocześnie nadesłali prośby o zgodę na utworzenie polskiej grupy Amnesty. Sekretariat Międzynarodowy w Londynie odpowiedział przesłaniem stosownych informacji i litanią ostrzeżeń, że działalność takiej grupy w PRL-u będzie trudna i ograniczona.

Obawy te nie wzięły się znikąd. W 1973 roku jedenaścioro dysydentów ze Związku Radzieckiego skontaktowało się z Londynem i poprosiło o zgodę na powołanie do życia miejscowej sekcji Amnesty. Po roku narad, czy krok ten nie zaszkodzi aby samym wnioskodawcom lub nawiązanym właśnie przez Amnesty kontaktom z przedstawicielami najwyższych szczebli władzy w Moskwie, ostatecznie powołano grupę opiekującą się więźniami sumienia.

Swoją działalność rozpoczęła w 1974 roku wysłaniem listów do przydzielonych jej więźniów. Pierwsze zatrzymanie nastąpiło już w grudniu. Aresztowanie najsłynniejszego działacza Siergieja Kowaliowa najprawdopodobniej nie miało związku z jego zaangażowaniem w działalność Amnesty, niemniej wstrząsnęło ono organizacją. Jeszcze większy szok przyniosło zatrzymanie w kwietniu 1975 roku kolejnego prominentnego członka grupy oraz rewizje przeprowadzone w domach innych działaczy, których następnie na krótko zatrzymano. Oczywiste było, że władzom nie w smak było funkcjonowanie na terytorium ZSRR niezależnej grupy obrońców praw człowieka.

„Nie ma żadnego powodu, by nie spróbować raz jeszcze”

Dlatego też kierownictwo Amnesty napływające z Polski wnioski przyjęło z jeszcze większą rezerwą. Duża część Sekretariatu Międzynarodowego obawiała się, że potencjalni polscy członkowie nie do końca orientowali się, czym tak naprawdę jest Amnesty. Tym samym mogliby działać wbrew przyjętym przez organizację zasadom, przez co władze uznałyby ich aktywność za „jawnie opozycyjną”. Z tego powodu pomysł powołania grupy w Polsce nie cieszył się w Londynie wielkim poparciem.

Morgiewicz i Koraszewski dobrze zapamiętali tę powściągliwość. Jak wspominał ten pierwszy: „Powiedziałbym delikatnie, ostrożni byli”. Rozumiał jednak, że na reakcję Amnesty silnie wpłynęły doświadczenia moskiewskie: „Przedstawiciele Amnesty nie chcieli doprowadzić do naszego uwięzienia w przypadku stworzenia sekcji, grupy takiej formalnej”. Z kolei Koraszewski po latach widział to tak: „Pomysł utworzenia grupy Amnesty w dyktaturze był nowością, więc można było obawiać się konsekwencji”.

Sam Koraszewski jednak się nie bał. W 1975 roku pisał do Londynu: „Oczywiście wiemy, co się wydarzyło w Związku Radzieckim, ale nie ma żadnego powodu, by nie spróbować raz jeszcze”. Taka śmiałość spotkała się z jeszcze silniejszą rezerwą po stronie Amnesty, zwłaszcza po zatrzymaniu Morgiewicza w sierpniu 1975 roku. Martin Enthoven, reprezentujący Międzynarodowy Sekretariat, próbował powstrzymać Koraszewskiego, pisząc wprost: „Obawiamy się, że w chwili obecnej osoby próbujące dołączyć do Amnesty czeka areszt”.

Powstanie polskiego ruchu na rzecz praw człowieka

Zabiegi o członkostwo zwróciły jednak oczy kierownictwa organizacji na Polskę. Zainteresowanie wzmogły jeszcze wydarzenia czerwcowe z 1976 roku, po których Amnesty wyraziła zaniepokojenie związanymi z nimi procesami robotników, brutalnością milicji oraz nękaniem i ostatecznym zatrzymaniem członków nowo utworzonego KOR-u (Komitetu Obrony Robotników). Nagle Amnesty przyszło zająć się grupą więźniów sumienia wysokiego szczebla w kraju, w którym od dłuższego czasu ponoć panował spokój. Reakcją były apele wystosowane do władz i obserwacja rozpraw sądowych. KOR-owcy odzyskali wolność na mocy amnestii z 1977 roku, jednak zainteresowanie Polską zostało już rozbudzone, czego skutkiem były kolejne kampanie związane z innymi osadzonymi w polskich więzieniach i naruszeniami praw człowieka.

Nie było jednak zgody, jaką postać ma przyjąć ta działalność. Cześć kierownictwa Amnesty chciała jak najszybciej udać się do Polski, by spotkać się z działaczami i przedyskutować, jak mogą włączyć się w ruch. Inni, nauczeni doświadczeniami wyniesionymi z rozmów z towarzyszami radzieckimi, chcieli podjąć dialog z przedstawicielami rządu PRL. Spór ten przybierał na sile i słabł w rytm kolejnych odmów wydania wiz, które dobitnie pokazywały, że władzom polskim bynajmniej nie zależało na współpracy. Sytuację dodatkowo skomplikowała działalność misji obserwującej rozprawy sądowe. Jej obecność na salach rozpraw oraz rozgłos, jaki nadała procesom, zaskoczyły władze i tym bardziej zniechęciły je do podjęcia jakichkolwiek rozmów. Koniec końców przedstawicielom Amnesty udało się nawiązać kontakty z paroma sprzyjającymi reżimowi profesorami, którzy zajmowali nieco bardziej otwarte stanowisko, choć nieustannie podnosili kwestię, czy Amnesty działa w Polsce legalnie.

Znaki ostrzegawcze

Łączność z powoli powiększającą się grupą polskich działaczy rwała się i tak naprawdę skupiała na kolejnych ostrzeżeniach – przestrzeganiu, by nie zajmowali się własnym krajem i nie ustanawiali żadnych struktur – oraz przypominaniu innych zasad obowiązujących w Amnesty. Po doświadczeniach moskiewskich kierownictwo nie było zbyt chętne do rozpoczynania kolejnego eksperymentu w tym regionie. Mówiło się o „poznawaniu członków”, ale mimo że dyskusja o Polsce rozwijała się w najlepsze, to nie szły za nią żadne konkretne działania pozwalające na rzeczywiste zbliżenie się i poznanie aktywistów. Z kolei Morgiewicz usilnie prosił o informacje i nalegał, by udzielono zgody na powołanie grupy. Niecierpliwił się i pisał do Londynu, że wraz ze znajomymi świetnie sobie poradzą jako grupa lub sekcja, „o ile tylko zezwoli na to sekretariat Amnesty”.

Cztery lata po uzyskaniu członkostwa Morgiewicz i Wojciechowski powiadomili Sekretariat Międzynarodowy o utworzeniu grupy koordynującej. W tym samym liście wytłumaczyli także, że ich ostatni raport na temat łamania praw człowieka w Polsce – który ich zdaniem sporządzili na życzenie Sekretariatu – został skonfiskowany na granicy, a sam Wojciechowski był przesłuchiwany w tej sprawie. Nie było wątpliwości, że cztery lata wątłych kontaktów doprowadziły do nieporozumień między Londynem a Warszawą w kwestii tego, co jest dozwolone lub wskazane.

Spotkanie z polskimi członkami

W tej sytuacji Sekretariat Międzynarodowy poczuł się zmuszony do działania. W 1980 roku sekretarz generalny Amnesty Martin Ennals przyjechał do Polski na konferencję i przy okazji spotkał się z członkami organizacji. Misja ta przebiegała pod hasłem zachowywania ostrożności. Ennals spędził mnóstwo czasu na rozmowach o „dyscyplinie” i „ograniczeniach”, szczegółowo opisując zagrożenia związane z działalnością na rzecz Amnesty: „Przebrnęliśmy przez proces tworzenia, a potem dziesiątkowania grupy moskiewskiej, i uważam, że zrozumieliśmy płynące z tego przesłanie”.

Wspominając ten okres, Morgiewicz mówił z mieszaniną irytacji i wyrozumiałości:
„Ja nie mogę rozstrzygnąć, czy oni obawiali się własnych kontaktów, że mogą im zaszkodzić, czy rzeczywiście chodziło o to, żeby nam nie zaszkodzić, i nie stworzyć sekcji. Ja tego nie mogę rozstrzygnąć. Mogło być w zupełności tak, że zależało im na tym, żeby nas nie narażać. Ten argument do nas przemawiał, że się obawiają. No, mają prawo się obawiać, że nas mogą potraktować władze tutaj, jak w Moskwie Kowaliowa”.

Brak ochrony

Ostrożność Amnesty nie mogła ani ochronić członków przed represjami, ani sprawić, by władze nie postrzegały organizacji jako wrogiej ustrojowi. Decyzja o przystąpieniu do niezależnego ruchu broniącego praw człowieka była w kraju takim jak Polska aktem niemałej odwagi. Nie dziwne więc, że najczęściej członkami Amnesty zostawali działacze innych ruchów: ci, którzy zdążyli już przekroczyć barierę strachu związanego z działalnością opozycyjną. Wprowadzenie w grudniu 1981 roku stanu wojennego położyło zatem kres obecności Amnesty w Polsce. Nie dlatego, że to organizację wzięto na celownik – po prostu wielu jej członków internowano za inną aktywność dysydencką.

Podczas stanu wojennego Sekretariat Międzynarodowy przesunął Polskę z wykazu państw, gdzie można w najbliższym czasie utworzyć sekcję, na listę „krajów, wobec których AI [Amnesty International] z powodów bezpieczeństwa nie będzie wykazywać inicjatywy lub z których wnioski nie będą rozpatrywane”. Nie chciano narażać nikogo na niebezpieczeństwo. Zarazem jednak zainteresowanie Polską wzrosło jak nigdy dotąd. Do peerelowskiego ministerstwa sprawiedliwości trafiały sterty listów z prośbami o uwolnienie lub zaprzestanie prześladowania działaczy opozycyjnych, które rutynowo tłumaczono i włączano do dokumentacji.

Dopiero po zawieszeniu stanu wojennego Amnesty wznowiła wysyłkę biuletynów, choć nie do swoich członków, tylko przede wszystkim do instytucji rządowych i bibliotek. Kierowała tym nadzieja, że kręgi władzy okażą w końcu większe zrozumienie i większą akceptację działań organizacji. Zgodnie z przyjętą dla tego regionu jeszcze ostrożniejszą linią programową nie przyjmowano nowych członków i zamiast tego zdobywano coraz szersze grono odbiorców biuletynu, od których nie oczekiwano jednak podejmowania jakichkolwiek działań. Jak wspomina Jacek Czaputowicz, kiedy ruch Wolność i Pokój zaczął tłumaczyć i dystrybuować materiały Amnesty, organizacja szybko się z nimi skontaktowała i poprosiła o usunięcie kojarzonych z opozycją logotypów – priorytetem było bowiem podyktowane ostrożnością stanowisko, by nie utożsamiać Amnesty z ugrupowaniami opozycyjnymi.

Część 3

Amnesty w PRL-u – rozdźwięk pomiędzy zasadami a rzeczywistością?

Międzynarodowy ruch Amnesty International zrodził się w latach 60. w Wielkiej Brytanii. W wiek dojrzały wkroczył w następnej dekadzie w Europie Zachodniej i USA. Zasady i praktyki jego funkcjonowania uformowały się, gdy Wschód-Zachód dzielił konflikt, ale nie da się ukryć, że ich źródła tkwiły w kulturze zachodniej. Amnesty chciała, by postrzegano ją jako bezstronną strażniczkę praw wszystkich ludzi, nie zaś jako kolejne ugrupowanie polityczne. Niemniej reguły i strategie ukształtowane z dbałości o wizerunek organizacji apolitycznej powstały w środowisku demokracji liberalnej. Niezbyt sprawdzały się więc w państwach rządzonych przez monopartię.

Kiedy Amnesty zaczęła działać w krajach o ustroju niedemokratycznym, te założenia zweryfikowała rzeczywistość. Dysonans między jednym a drugim był brzemienny w skutki. Na początku lat siedemdziesiątych w Korei Południowej i Związku Radzieckim członków Amnesty, którzy próbowali utworzyć lokalne struktury organizacji, momentalnie aresztowano. Szybko wyszło na jaw, że model występowania w obronie zagranicznych więźniów sumienia się nie sprawdza. Wypracowali go przedstawiciele zachodnioeuropejskich demokracji, członkowie klasy średniej i wyższej. Nie pasował do innych warunków i systemów. Okazywał się problematyczny i niedostosowany do panującej w innych miejscach sytuacji.

Działalność nie może dotyczyć kraju zamieszkania

Zasadę głoszącą, że działacze Amnesty nie powinni zajmować się sprawami kraju zamieszkania, odbierano inaczej w państwach, w których łamanie praw człowieka było na porządku dziennym, i inaczej tam, gdzie tego rodzaju naruszenia występowały rzadziej.

Dla Emila Morgiewicza poinformowanie świata o tym, co działo się w Polsce, stanowiło główny powód nawiązania kontaktów z Amnesty i istotny przyczynek do przystąpienia do organizacji. Zbieranie danych o sytuacji w kraju zamieszkania oficjalnie nie było zakazane przez Amnesty, jednak Sekretariat Międzynarodowy niechętnie odnosił się do tego rodzaju inicjatyw przejawianych przez Morgiewicza i krąg jego znajomych. Po doświadczeniach m.in. z Moskwy, organizacja wolała być ostrożna.

Gdy w 1980 roku sekretarz generalny Martin Ennals spotkał się z polskimi członkami Amnesty, Morgiewicz i jego kolega Adam Wojciechowski przekazali mu informacje na temat aktywistów prześladowanych w PRL-u. Ennals uprzejmie ich wysłuchał, a następnie przeprowadził kilkugodzinną rozmowę o ograniczeniach, jakie narzucała sobie Amnesty. Po powrocie opowiadał: „Trudno im było zrozumieć rozróżnienie na działania związane z ich własnym krajem i występowanie w interesie więźniów przetrzymywanych gdzieś indziej. Niełatwo było im zaakceptować, że to nie oni mieli ponosić odpowiedzialność za […] przekazywanie informacji [red. z ich własnego kraju] do Amnesty”. Po kilku dekadach Morgiewicz zwierzył mi się: „My rozumieliśmy w czym rzecz, chodzi o pewien obiektywizm, to wiadomo. Ale … skąd Amnesty ma się dowiedzieć, co się dzieje w Polsce?”.

Zachowanie równowagi

Inną z obowiązujących w Amnesty zasad, którą Ennals próbował wpoić swoim rozmówcom, była reguła zachowania równowagi w krytyce Zachodu, Wschodu i państw niezaangażowanych. Polscy członkowie Amnesty nie widzieli większego sensu w wysyłaniu listów zarówno do Związku Radzieckiego jak i Chile, gdy wiadomo było, że żadna krytyka i tak nigdy nie dotrze do adresatów w ZSRR. Ennals starał się uzmysłowić rozmówcom symboliczną potrzebę pokazania konfiskującym korespondencję władzom PRL, że „Amnesty działała w zwykły dla siebie, bezstronny sposób”. Było to symptomatyczne dla uzmysławiania zasad organizacji polskim działaczom: chodziło w nich bardziej o ochronę wizerunku Amnesty na świecie, niż o ochronę miejscowych aktywistów.

Szeroka baza członkowska

Od chwili powstania Amnesty podkreślała swoją apolityczną naturę, czemu służyć miały próby pozyskiwania członków pochodzących z różnych środowisk politycznych. Duża część Sekretariatu Międzynarodowego żywiła dość złudną nadzieję, że zbudowanie szerokiej bazy członkowskiej w Europie Wschodniej stanowić będzie ucieleśnienie tego ideału i zapewni ruchowi zróżnicowanie polityczne. Warto tu zaznaczyć, że nadzieje te nie były do końca płonne – w występującym w Polsce lat 70. ruchu obrony praw człowieka uczestniczyli przedstawiciele różnych opcji politycznych. Jednak kierownictwo Amnesty chciało pójść o krok dalej i wykroczyć w swojej działalności poza kręgi opozycji demokratycznej i niepodległościowej. Sekretariat Międzynarodowy liczył na to, że uda się zapobiec „przejęciu” struktur Amnesty w Polsce przez „dysydentów”, choć powszechną praktyką było „przyjmowanie nowych członków AI [red.: Amnesty International] jak leci”, a „w ówcześnie panującej w PRL-u sytuacji nieuniknione było, iż AI przyciągała przede wszystkim dysydentów”.

W każdym razie Sekretariat Międzynarodowy szczególnie dbał o tych swoich nielicznych polskich zwolenników, którzy funkcjonowali w orbicie władzy. W trakcie swojej wizyty z 1980 roku Ennals rozmyślnie dzielił swój czas pomiędzy zgromadzonych wokół Morgiewicza opozycjonistów i osoby zbliżone do kręgów partyjnych, spośród których chciał pozyskać większą liczbę sympatyków. Początkowo planowano nawet doprowadzenie do spotkania tych dwóch grup, ale już na miejscu Ennals zorientował się, że szanse na to, by oficjele skłonni byli dzielić status szeregowych członków organizacji z „osobami, które zwyczajowo raz na trzy miesiące zabierano na czterdzieści osiem godzin”, były w sumie żadne.

Jawność i legalność

W trosce o budowanie wizerunku organizacji bezstronnej i apolitycznej Amnesty dbało również o to, by jej działania były jawne i zgodne z prawem. Kiedy w 1975 roku Andrzej Koraszewski – polsko-szwedzki sympatyk Amnesty – zaproponował przemyt materiałów Amnesty do Polski, uzyskał z Londynu odpowiedź, że może to okazać się szkodliwe dla „wysiłków przekonania władz do uwolnienia więźniów sumienia, bo wtedy same te władze zaczną nas postrzegać jako zaangażowanych w »działalność podziemną«”.

Koraszewski odrzucił nadesłaną przez Sekretariat Międzynarodowy sugestię, by chętni w Polsce opłacali składki w złotych i byli obsługiwani przez Londyn. Nacisk kładziony przez Amnesty na kwestie jawności i legalności rozczarował go, gdyż uważał, że jeśli organizacja będzie sztywno przestrzegać przyjętych zasad, to uczestnictwo w niej będzie tylko „hobby” dla tych, którym przyszło żyć w państwach demokratycznych. Aresztowanie Emila Morgiewicza w sierpniu 1975 roku uznał za dowód na to, że jawność działania Amnesty w świecie PRL-u była mrzonką. Z drugiej strony zatrzymanie to tylko utwierdziło Sekretariat Międzynarodowy w przekonaniu, że otwarte działanie jest jedynym sposobem na to, by działalność Amnesty zyskała oficjalną akceptację, a jej członkowie ochronę.

Koraszewski tłumaczył później, że rozumiał potrzebę wprowadzenia jasnych reguł i ostrożne podejście prezentowane przez Amnesty: „Reguły w AI są bardzo klarowne – zero polityki, brak konspiracji, a cokolwiek robimy, robimy to jawnie”. Po prostu uważał, że do powołania struktur w warunkach peerelowskich niezbędna była pewna doza tajności: „Ta cała »konspiracja« potrzebna była do rozpowszechnienia informacji o AI i do zorganizowania ludzi. Potem wszyscy powinni byli działać tak, jak w wolnym świecie, co zresztą robili”.

W rzeczy samej polscy członkowie, którzy ostatecznie skoncentrowali się na sprawach polskich, działali przede wszystkim w sposób otwarty, rozumiejąc kładziony przez Amnesty nacisk na jawność i zgodność z prawem. Morgiewicz i Wojciechowski chcieli uiścić składkę członkowską w tutejszym banku, a ponadto ogłosili, że w 1979 roku postarają się podjąć skazaną z góry na porażkę próbę urzędowej rejestracji lokalnej komórki AI.

W 1980 roku Ennals starał się wprowadzić jeszcze większą jawność działań. Przedstawił członkom plan uzyskania oficjalnego uznania struktur organizacyjnych Amnesty, co wiązałoby się przedłożeniem w cenzurze statutu AI z wnioskiem o zgodę na jego publikację. Ennals zauważył po rozmowie z polskimi działaczami: „Moim zdaniem cała trójka wykazuje sceptycyzm wobec aż tak otwartego podejścia do problemu, gdyż w ich odczuciu widzimy go – a przynajmniej ja – w sposób odzwierciedlający zachodnią postawę wobec praw człowieka i Amnesty”.

Część 4

„Każda inicjatywa, która osłabiała ten system, była istotna” – dlaczego opozycjoniści dołączali do Amnesty?

Przed 1989 rokiem dołączenie do Amnesty International oznaczało coś odmiennego po obu stronach podzielonej Europy. Dla kogoś w Londynie lub Amsterdamie członkostwo w ogólnoświatowym ruchu obrony praw człowieka nie niosło ze sobą ryzyka, a skupienie się na ochronie tych praw w innych krajach wydawało się dobrym pomysłem. Sytuacja w Warszawie lub Moskwie wyglądała inaczej. Wystarczyło przyłączyć się do Amnesty, by stać się obiektem zainteresowania służby bezpieczeństwa, zaś sama idea bronienia praw człowieka w innych niż swój krajach, jawiła się jako niemal absurdalna lub niemożliwa do wcielenia w życie. Okazało się, że i tak nie odwiodło to aktywistów w Warszawie lub Moskwie od przystępowania do organizacji. Co nimi kierowało?

Osłabienie reżimu

Głównym powodem, dla którego Emil Morgiewicz dołączył do Amnesty, była chęć walki z władzą reżimową w Polsce. Chciał rozpowszechniać informacje na temat naruszeń praw człowieka w PRL-u, zapewnić wywiązywanie się Polski z przyjętych w zakresie praw człowieka zobowiązań, oddolnie osłabić system i występować w imieniu osób poznanych w więzieniu. W udzielonym po czterdziestu latach wywiadzie wspominał, że czuł się moralne zobowiązany do odniesienia się do sytuacji, w jakiej tkwili jego koledzy z celi. To dlatego napisał raport o warunkach panujących w więzieniach, który ostatecznie przekazał Amnesty. Mniej więcej w tym samym czasie i niezależnie od zaangażowania w Amnesty podjął kampanię na rzecz braci Kowalczyków skazanych w 1971 roku odpowiednio na karę śmierci (zamienioną później na wyrok pozbawienia wolności) i 25 lat więzienia za podpalenie auli uczelni, w której miała odbyć się akademia z okazji święta Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa. Decyzja o członkostwie w Amnesty wynikła z potrzeby zrobienia czegoś dla rodaków, których prawa człowieka były naruszane przez zwalczany przez niego system: „Powód najistotniejszy, że możemy coś stworzyć niezależnego od władzy, i to był główny motyw. […] Każda inicjatywa, która osłabiała ten system, była bardzo istotna”.

Morgiewicz nie był jedyną osobą po tej stronie podzielonej Europy, której przyszło do głowy, że utworzenie krajowej struktury Amnesty może poszerzyć przestrzeń wolności w danym państwie. Znany radziecki dysydent i członek moskiewskiej filii Amnesty Jurij Orłow napisze później w swych wspomnieniach, że utworzenie komórki było „częścią naszego ogólnego planu mającego na celu powołanie większej liczby bardziej nieoficjalnych grup zajmujących się prawami człowieka, dzięki którym udałoby się zaangażować ludzi w działalność pokojową i niezależną od władzy”. Dysydencki pisarz i kolega Orłowa z moskiewskiej grupy Amnesty Władimir Wojnowicz nazwał ją w pamiętnikach „wyzwaniem dla władzy radzieckiej” („вызов советской власти”). Aktywność podejmowana w imieniu Amnesty otwierała perspektywę zyskania w swojej walce znaczącego międzynarodowego sojusznika. Oddając raz jeszcze głos Wojnowiczowi: „Nie byliśmy już tylko dysydentami, ale uczestnikami międzynarodowego ruchu, częścią znanej organizacji”.

W klatce

By móc czerpać z praktycznych korzyści płynących z członkostwa w Amnesty, aktywiści organizacji z Europy Wschodniej i Środkowej przyjęli jej zasady, choć wielu z nich miało o nich własne zdanie. Jacek Czaputowicz, który wraz ze współpracownikami tłumaczył i rozpowszechniał materiały Amnesty po rozpadzie grupy Morgiewicza, wspomina, że reguła niezajmowania się sprawami własnego kraju odpychała go od pomysłu ustanowienia struktury Amnesty w Polsce: „Zgodnie z zasadami panującymi w Amnesty broni się ludzi, ale nie tych ze swojego kraju. Oni bronili mnie, ja broniłem osoby żyjące w Afryce, Izraelu lub Stanach Zjednoczonych… Jako Amnesty nie mogliśmy jednak bronić samych siebie”. Wojnowicz podsumował to w swoich pamiętnikach zwięźlej: „To głupie – sam siedzisz w klatce i piszesz list, by kogoś uwolnić [это глупо – сам сидишь в клетке и пишешь письмо, чтобы когото освободили]”.

Większość działaczy dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że ochronny walor zasady niewystępowania w sprawach własnego kraju był iluzją po tej stronie podzielonego świata. Podejmowane na szczeblu krajowym i międzynarodowym działania na rzecz praw człowieka były wysoce upolitycznione. Część działaczy Amnesty na własnej skórze doświadczyła, że strategia przyjęta przez organizację nie gwarantowała tu żadnej ochrony. Kilku członków moskiewskiej filii Amnesty aresztowano w pierwszym roku po utworzeniu grupy.

Wszyscy zyskali rozgłos jako dysydenci jeszcze przed dołączeniem do Amnesty, a niektórych aresztowano w związku z ich aktywnością opozycyjną. Niemniej członkostwo w Amnesty odegrało w tym swoją rolę i Amnesty podjęła działania w ich interesie nie tylko dlatego, że stali się więźniami sumienia, ale także (i może przede wszystkim) dlatego, że byli członkami organizacji.

Siergiej Kowaliow – pierwszy członek Amnesty w Związku Radzieckim – którego aresztowano za aktywność dysydencką, wspominał, że przesłuchujący go funkcjonariusz pytał go o ochronę związaną z członkostwem w organizacji: „[Major] Istomin pytał mnie nawet, czy moje członkostwo w Amnesty International to nie jest taki wybieg, żeby samemu uniknąć odpowiedzialności. […]. No, jak pan widzi, nie uniknąłem odpowiedzialności – mruknąłem. – Co miałem mu jeszcze powiedzieć?”.

Morgiewicza i Wojciechowskiego także zatrzymano wkrótce po dołączeniu do Amnesty. Przy okazji działań podejmowanych z powodu późniejszych aresztowań Amnesty apelowała o ich zwolnienie, aczkolwiek podkreślała zarazem, że członkom organizacji nie wolno działać w sprawach dotyczących ich kraju. Organizacja nie mogła jednak zakazać prowadzenia przez nich działalności politycznej na własną rękę.

Amnesty miała nadzieję, że uda jej się ochronić swoich członków. Ci jednak nie oczekiwali, by podkreślana przez organizację bezstronność, która zresztą umykała uwadze władz, miała ich chronić. O wiele lepszą osłonę dostarczała sława Amnesty i jej ogólnoświatowa struktura.

Działalność międzynarodowa, bezstronna i oparta na prawach człowieka

Wprawdzie wielu działaczy w krajach pozostających w strefie wpływu Związku Radzieckiego dołączyło do Amnesty z powodów, które miały więcej wspólnego z sytuacją związaną z prawami człowieka w ich kraju, a nie na świecie w ogóle, to motywy stojące za takimi decyzjami bywały też mniej zorientowane dośrodkowo. Przewodniczący grupy moskiewskiej Walentin Turczyn w wydanej w samizdacie książce Inercja strachu wykazuje dogłębne zrozumienie uzasadnienia stojącego za regułą bezstronności pracy w ramach Amnesty, która to zasada prawdopodobnie odegrała znaczącą rolę w ubieganiu się przez niego o członkostwo organizacji.

Inni aktywiści – tak w Polsce, jak i w Związku Radzieckim – przejawiali podobny entuzjazm dla działań na rzecz praw człowieka podejmowanych przez Amnesty na arenie międzynarodowej i prób trzymania się z dala od polityki. Koraszewski wspominał, że okazywanie solidarności z więźniami sumienia przetrzymywanymi w krajach innych niż Polska było dla niego istotnym motywem, niezależnie od przejawianej przez niego chęci odniesienia się do sytuacji panującej w PRL-u. Działacze ruchu Wolność i Pokój, którzy w połowie lat 80. rozpowszechniali biuletyny Amnesty, tłumaczyli artykuły i informowali o akcjach inicjowanych w innych krajach. To, że postawa taka nie była wcale oczywista, pokazuje drugoobiegowy przekład raportu Amnesty z 1984 roku, w którym znajdują się wyłącznie wzmianki dotyczące państw bloku wschodniego.

Odpłata

Inni działacze opowiadali, że do zaangażowania się w inicjatywy Amnesty popychała ich potrzeba odwdzięczenia się za wsparcie udzielone im podczas starań o zwolnienie z więzienia. Jacek Czaputowicz i Piotr Niemczyk podjęli się kolportażu biuletynów Amnesty po tym, jak ich aresztowano w 1986 roku, a następnie uwolniono wskutek ogromnej kampanii międzynarodowej, w tym także prowadzonej przez Amnesty. Sam przyznawał: „Amnesty bardzo nam pomogła”. Mirosław Chojecki – znany działacz KOR-u i Solidarności, który spędził większą część lat 80.

na emigracji we Francji – dołączył do nowych polskich struktur organizacji w latach 90.: „Wcześniej się zaangażowali w mojej obronie. Muszę starać się odpłacić; wspierać tych ludzi, którzy są w trudnych sytuacjach w innych krajach”.

Urok Amnesty

Dołączanie do Amnesty w regionie, gdzie zasady organizacji często wydawały się bezsensowne, a samo członkostwo mogło przysporzyć kłopotów, nadal pociągało aktywistów. W ich przypadku krok ten pomagał im rozszerzyć swoją działalność i nadawać sprawie respektowania praw człowieka, w których obronie występowali, wymiar międzynarodowy. Amnesty była dla nich czymś więcej niż zespołem reguł, które mniej lub więcej pasowały bądź nie do ich własnej zastanej sytuacji. To był ruch, który przemawiał do nich poza wszelkimi wytycznymi i regulacjami.

Cytaty pochodzą z przeprowadzonych przez autorkę wywiadów oraz następujących pozycji: Władimir Nikołajewicz Wojnowicz: Autoportret. Opowieść o moim życiu [Владимир Николаевич Войнович, Автопортрет: Роман моей жизни], Moskwa, Eksmo, 2007; Marek Radziwon, Żyliśmy jak ludzie wolni. Rozmowa z Siergiejem Kowalowem (Wołowiec; Wydawnictwo Czarne, 2017); Jurij Orłow: Niebezpieczne myśli. Wspomnienia z życia w Rosji [Yuri Orlov, Dangerous thoughts. Memoirs of a Russian Life], Nowy Jork; William Morrow and Company, Inc, 1991; https://www.geschichte-menschenrechte.de/jacek-czaputowicz/.


Artykuł bazuje na badaniach prowadzonych na użytek książki „Not a Movement of Dissidents. Amnesty International beyond the Iron Curtain” [„Bynajmniej nie ruch dysydencki. Amnesty International za żelazną kurtyną”] (Wallstein; Göttingen, 2019) w archiwum Amnesty International w Amsterdamie, Archiwum Akt Nowych i Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej (w książce można znaleźć odniesienia do cytatów i źródeł informacji wykorzystanych w artykule), a także na wywiadach z jej bohaterami, w tym ze zmarłym w 2017 roku Emilem Morgiewiczem.

Christie Miedema jest historyczką i aktywistką praw człowieka. Jej zainteresowanie historią opozycji w PRL i jej związkami z działającymi na Zachodzie ruchami społecznymi zaowocowały dwiema książkami: „Vrede of Vrijheid?” [„Pokój czy wolność?”], 2015, o holenderskich i zachodnioniemieckich organizacjach lewicowych i polskiej opozycji z lat 80. XX wieku, oraz „Not a movement of dissidents” [„Bynajmniej nie ruch dysydencki”], 2019, o próbach uruchomienia działalności Amnesty w Polsce i Związku Radzieckim. Od 2003 roku wolontariuszka w Amnesty, od 2015 roku pracuje zawodowo jako rzeczniczka praw pracowniczych.

Dowiedz się więcej o 30-leciu Amnesty w Polsce na naszej stronie.

Zdjęcie w nagłówku: akcja grupy loklanej Amnesty w Warszawie, 1994 r.