Historia jednej z tysięcy osób z Białorusi, które zetknęły się z represjami ze strony białoruskiego reżimu. Spisana i opracowana przez aktywistkę Amnesty International w ramach kampanii „Utracona codzienność”. Imię bohatera zostało zmienione ze względów bezpieczeństwa.
Czy czułem się gdzieś bardziej wyobcowany niż na emigracji? Tak, w Białorusi.
Do końca życia będę pamiętać, jak mój nauczyciel, bardzo sympatyczna osoba, powiedział mi: nie trzeba myśleć, tylko wykonywać nakaz. Długo nie rozumiałem, dlaczego język białoruski w ich ustach brzmiał tak źle, nienaturalnie, sztucznie, a nauczyciele uczyli niepoprawnych słów, rosyjskiej kalki.
Zapytałem – dlaczego tak? Nauczyciel wiedział, że to były błędy, ale nie mógł przecież głośno powiedzieć, że to niszczenie naszego języka. Po białorusku pociąg to „ciagnik”, ale nas uczono „pojazd”, jak po rosyjsku. I nie mogłem zrozumieć, co za pojazd, jeśli to ciagnik. Podręczniki zostały przepisane. Widziałem zarówno stare książki historyczne, jak i nowe. Nowe stały się bardziej kolorowe, ze zmienionymi faktami i po rosyjsku. A co najważniejsze, ciągle czułem, że to wszystko nie jest prawdziwe, nie podobała mi się ta czerwono-zielona flaga, co ona oznaczała i dlaczego była taka brzydka?
Zrozumiałem, że istnieje zupełnie inna wersji historii i muszę jej szukać. Kiedy zadawałem pytania babci, mówiła: zwykły człowiek to mały człowiek, nic nie możemy zmienić, trzeba być posłusznym. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nasze białoruskie społeczeństwo jest z gruntu chore.

Zacząłem mówić tylko po białorusku. To był protest. Przeciwko wydarzeniom w społeczeństwie i przeciwko mojej rodzinie. Matce, która mnie zostawiła. Ojcu, którego nie było, bo pił. Pomimo tego, że byłem świetnym uczniem, w szkole mówiono mi, że jestem gównem, bo moi rodzice to alkoholicy. A ja… chciałem im wszystkim pokazać, że nawet nie chcę z nimi rozmawiać w jednym języku.
W 2010 r. podczas kolejnych wyborów zobaczyłem, że są inni ludzie. Byli pisarze, artyści, naukowcy, osoby ze świata kultury. Tysiące ludzi. Było zimno, wszędzie śnieg. Pod budynkiem rządu wykrzykiwano hasło „chcemy prawdy”, a na dachu byli snajperzy. W pewnym momencie zobaczyłem, jak otworzyły się drzwi budynku należącego do rządu, wyszli z niego ludzie i chowając się za policyjnymi tarczami, zaczęli kopać drzwi i wybijać szyby. A wszystko zostało potem przedstawione tak, jakby to nasz protestujący tłum nacierał na budynek rządu i z tego powodu można było nas pobić.
Poszedłem do akademika. W Internecie już pokazywali, jak biją ludzi, chwytają dziewczyny. Ale nikogo to nie obchodziło. Następnego ranka, kiedy przechodziłem obok tego miejsca w drodze na uczelnię, zobaczyłem krew na śniegu i też nikogo to nie obchodziło. Wszyscy poszli do pracy. Kiedy opowiedziałem to babci, najbliższej osobie, zaczęła krzyczeć jak w telewizji, że na proteście byli tylko pijani narkomani, a ja po prostu trafiłem w kiepskie towarzystwo. To mnie zszokowało. Społeczeństwo było chore.
Minęło dziesięć lat, rok 2020.
Nadeszła pandemia. Łukaszenka powiedział, że nie ma żadnego wirusa, to fikcja, nikt nie potrzebuje pomocy. Ludzie zaczęli umierać setkami, było widać z okna, jak wywożą zmarłych z naszego podwórka. Łukaszenka zakazał Białorusinom szczepień. Możesz umrzeć w miejscu pracy, tylko zapłać podatki. Nie interesowali go ludzie, jedynie pieniądze. I w tym momencie postanowił ogłosić wyścig wyborczy. Coś eksplodowało.
Wcześniej były problemy, o których można było milczeć, ale teraz chodziło o nasze życie. Nagle pojawiło się wielu kandydatów, którzy zaczęli pomagać lekarzom i nas wysłuchali. W końcu ktoś powiedział, że życie ludzi jest ważne.
9 sierpnia zostałem zatrzymany.
Nie czułem złości, kiedy mnie bili. Po prostu pokazali swoje prawdziwe oblicze. Rząd sam zapisał w konstytucji słowo „demokracja”, ale nienawidził tego systemu i go wyśmiewał. Na moich oczach ten kraj przestał istnieć.
Zabrali mnie do miejsca, gdzie ciągle wybuchały granaty. Setki tysięcy policjantów biegało z karabinami i strzelbami. Widziałem wszystko na ulicy, a potem w celi, jak 10-11 sierpnia bili, bili bez końca.
Nie zapomniałem tych, którzy nas przejmowali w więzieniu. Byli w kominiarkach, wszystko działo się szybko. Najpierw biegniesz i zostajesz pobity za to, że nie biegłeś wystarczająco szybko z samochodu do więzienia. Położyli mnie twarzą do kamiennej podłogi, bolało. Kiedy próbowałem po prostu położyć głowę na policzku, dostałem butem w twarz. Potem było czuć tylko zapach krwi. Te twarze, które pamiętam, to byli lekarze. Oni też bili i nie chcieli pomóc.
Który z pięciu dni więzienia był najgorszy? Trzeci. Po zatrzymaniu policja powiedziała, że mieliśmy szczęście, bo następni, których złapią, zostaną po prostu zabici. Na początku nie traktowałem tego poważnie. Ale 10, 11 sierpnia słyszałem wybuchy, jęki, krzyki, uderzenia. Siedziałem w celi i myślałem, że w filmach to też jest straszne, ale po paru minutach to się kończy, ale tutaj… to się nie kończy, nie kończy. Zapomnieli o naszej celi i dzięki Bogu, bo cholera, nie chciałbym leżeć w tym momencie na korytarzu. To był koniec. Potem nie mogło być normalnie. Kiedy wrzucali ludzi do naszej celi, pytaliśmy ich, co się dzieje. Ktoś opowiadał, jak jechali we trójkę samochodem, a służby specjalne strzelały do nich z pistoletów maszynowych. Był siny na całym ciele.
Mieliśmy celę 4-osobową, w której było 30 osób. Dręczył nas niepokój, wszyscy słyszeli jęki i bali się, że teraz do nas przyjdą.
14 sierpnia coś zaczęło się zmieniać. Wcześniej nas bili, mówili do nas „s*ki”. Słyszałem, jak bili kobietę w ciąży, jak krzyczeli do niej „twoje dziecko musi umrzeć, nie potrzebujemy takiego obywatela”. A potem nagle staliśmy się „szanownym państwem”. Zaczęli nas karmić, po raz pierwszy podano nam chleb. Spleśniały, ale po tylu dniach jedzenie to jedzenie.
Za bramą zobaczyłem rodzinę. Jacyś ludzie dali mi koc. Nic nie miało sensu. Kiedy mnie zabrali do domu, nie rozumiałem, jak to jest, że jeszcze godzinę temu oddychaliśmy krwią, a tutaj, na ulicy, było tak spokojnie i jasno. Tam każdego wieczoru krzyki, jęki. A tu – jakby nic się nie stało. Wszystko jest w porządku, wszyscy siedzą w domu. Jak?

W głębi duszy byłem pewny, że nigdy nie będę musiał wyprowadzać się z Białorusi. A minęło już cztery i pół roku, z czego cztery mieszkam w Warszawie. Od 2020 roku nigdy tego nie żałowałem. Teraz w Białorusi jest jeszcze gorzej.
Nie chcę tam wracać.
Patrząc, jak tu jest i co się działo tam, widząc, jak żyją ludzie w innych krajach, pomyślałem, że Białoruś to najbardziej stuknięte miejsce na świecie. Ono zrujnowało moje dzieciństwo. Moją młodość. I rujnuje teraz dzieciństwo mojemu dziecku, mimo że jest setki kilometrów dalej. Półtora roku temu Łukaszenka zabronił wymieniać białoruskie paszporty za granicą, w konsulatach. Przez niego mój syn nie ma paszportu.
Dopiero co zaczęliśmy normalnie żyć w Polsce, przyzwyczailiśmy się do przeprowadzki, nauczyliśmy języka. Coś właśnie zaczęło się układać. A państwo: już, koniec, nie dostaniecie więcej żadnych paszportów. I wasze dziecko też nie.
Dla mnie emigracja oznacza ciągły problem z dokumentami. Dopóki żyjesz na wizie – jesteś turystą. Świadomość emigracji pojawia się wtedy, kiedy trzeba stale wykonywać pewne kroki, aby pozostać w innym kraju „osobą legalną. I nie jest to łatwe. Dokumenty wiszą nad tobą jak miecz Damoklesa.
Wiesz, nigdy nie pożyczam pieniędzy, bo wiem, że nie zasnę. Bo trzeba komuś oddać. Tak samo jest z dokumentami. Ciągle trzeba coś zrobić, zapłacić, spełnić jakieś warunki, żeby otrzymać kolejny dokument. Inaczej nie zaśniesz.
Wyjechałem. Robiłem, co mogłem, żeby Białoruś stała się demokratyczna, ale nie wyszło. W moim domu życie ludzkie jest nic nie warte. Koniec. Jesteśmy zdani na siebie. Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Nawet w pamięci. Ale według dokumentów wciąż jestem częścią tego systemu. Dlatego podczas kontroli zawsze staram się tak trzymać paszport, aby ten herb i napis „Republic of Belarus” nie były widoczne.
Nie wiem. Mam zrujnowane życie. Widziałem, jak ludzie w Polsce czy w innych krajach żyją zupełnie inaczej. Są normalnymi zdrowymi ludźmi. A my jesteśmy rzeczami.
Czy tęsknię za Białorusią? Nie. Tylko czasem mam sny. W których jestem człowiekiem i mam prawa.