Historia jednej z tysięcy osób z Białorusi, które zetknęły się z represjami ze strony białoruskiego reżimu. Spisana i opracowana przez aktywistkę Amnesty International w ramach kampanii „Utracona codzienność”.
Pewnego dnia zabijesz w sobie dom. Po prostu nie będziesz już mieć domu. Znajdziesz się bez rodziców. Bez paszportu. I bez pracy. Być może nawet bez pozwolenia na pracę. I bez nadziei. Znajdziesz się w miejscu, w którym jesteś obcy. I będą setki takich jak ty. Opadłe liście, które woźny zmiata miotłą.
Dlaczego niektórym wyszło to na dobre, a innym jest źle?
Jestem emigrantką.
Na Białorusi pracowałam jako dziennikarka. W czasie wyborów prezydenckich byłam na urlopie macierzyńskim. Nie widziałam Katarzyny (imię zmienione) – koleżanki z pracy – od dawna. Nasze drogi się rozeszły i prawdopodobnie nigdy bym jej nie wspominała, gdybym jesienią 2020 roku nie otrzymała telefonu z Departamentu Spraw Wewnętrznych Rejonu Frunzeńskiego. W tym czasie był szczyt protestów w Mińsku. Mój mąż został zatrzymany i pobity w Okrestinie. Działo się tyle rzeczy, że zdarzenia, jak obrazki w fotoplastikonie, migały przed oczami i nie mogły się zatrzymać. Snajperzy na dachu, palące słońce pod murami więzienia, beznadzieja, więźniarki, ręce za plecami i palec na spuście, tysiące pobitych mężczyzn i zgwałconych kobiet, sierpień, wrzesień, październik, listopad, miasto-święto, miasto w dymie z granatów.
Chodziłam na protesty, bo nie mogłam nie chodzić. Ponieważ wszystko, co widziałam wokół, tak mocno przytłaczało niesprawiedliwością i nieludzkością, że blokowało strach. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

To był poniedziałek. Dzień wcześniej, w niedzielę, wróciłam z marszu. Przechodził koło Steli Mińska, na Alei Zwycięzców. Protestującym nie pozwolono się zebrać, miasto było zablokowane. Zebraliśmy się w około 30-40 tysięcy osób. Stawało się jasne, że policja nas otacza. Ktoś zaproponował, aby wyjść na ulicę i zacząć iść. Jak tylko ruszyliśmy, drzwi busów otworzyły się i otoczył nas rój czarnych kasków i pałek. Trzeba uciekać.
Ci, którzy czekali na litość, leżeli już na asfalcie. Obok moich kwiatów, które upuściłam. Biegliśmy pod górę, na początku to dawało przewagę, policja w ciężkim umundurowaniu biegła wolniej od nas. Ale zaczęliśmy się męczyć, kłuło w boku. Było strasznie zimno, zimne ręce, zimne nogi, tylko gorąca twarz. Nie mogłam biec dalej. Ostatnimi siłami dotarłam do otwartego wejścia bloku mieszkalnego i wtłoczyłam się do windy razem z dziesiątką ludzi. Szybko nacisnęliśmy na najwyższe piętro – 11. Przyjęła nas nieznajoma i nieco zdziwiona kobieta, która nie rozumiała, co się dzieje, ale zgodziła się dać nam schronienie na godzinę, jeśli schowamy się na balkonie. Tam, przez okno, zobaczyłam, jak policja łapała ukrywających się w krzakach i strzelała do uciekających. Wchodzili na klatki schodowe i wyciągali z mieszkań na niższych piętrach takich jak my.
Nie pamiętam, jak dotarłam do domu. Znów wróciłam. A następnego ranka zatelefonowali do mnie z policji. Moja koleżanka Katarzyna napisała na mnie donos. Jeśli sama nie zgłoszę się na policję w ciągu dwudziestu czterech godzin, to zostanę umieszczona na listach gończych w całym kraju. Poczułam ulgę. Ludzie już żartowali, że jeśli masz zarzuty z artykułu 23.34, to jesteś godnym człowiekiem (artykuł na podstawie którego władze w Białorusi skazywały osoby biorące udział w pokojowych protestach).
Syn był za mały, żeby zostawiać go samego na długi czas. Mama krzyczała. Tata przytulił mnie ze łzami w oczach. Na posterunek dojechałam z dzieckiem taksówką.
Weszłam do holu, gdzie spotkała mnie komendantka. Spojrzała na mnie, pomacała po kieszeniach, kazała mi zdjąć część ubrania. Syn oglądał kreskówkę na telefonie, a ja się trzęsłam. Ręce mi drżały. Wstyd. Powiedziałam sobie, że muszę przestać, wrócić do siebie. Nie zrobiłam nic złego, nie ja jestem przestępcą w tym budynku. Ale ciało nie chciało mnie słuchać. Za mną już szło trzech mężczyzn. Zaprowadzili mnie do ciemnego korytarza, najpierw zamknęli bramę na klucz, potem ciężkie żelazne drzwi.
Wszędzie na ścianach były czerwone plamy. Cuchnęło krwią. Policjanci posadzili mnie w wybielonym pokoju przesłuchań. Od razu wskazali na teczkę z dokumentami, które wysłała była koleżanka Katarzyna: charakterystyka, moje zdjęcia z protestów i sam donos. Tak w ciągu pięciu godzin mój mały syn i ja znaleźliśmy się w więzieniu.
Przesłuchiwali mnie po kolei.
– Mamy informacje od operatora komórkowego, że 23 sierpnia byłaś na wiecu na Alei Niepodległości. To prawda?
– Spacerowałam.
– Cóż, mamy te same dane o 30 sierpnia. Co robiłaś 30 sierpnia w tym samym miejscu?
– Spacerowałam. Uwielbiam spacerować.
Rozmowa była długa, nudna i monotonna. Czy rozumiesz powagę sytuacji? Jesteś osobą dorosłą. Masz dziecko. Gdzie byłaś jakiegoś tam dnia? Kto jest na tym zdjęciu? Czy płacą ci za udział w protestach? Skończyło się na tym, że zobowiązano mnie do podpisania dwóch protokołów z zarzutami. Był to warunek, że tym razem mnie wypuszczą. Kłamstwa, które otwierały drzwi. Na początku jeden z mężczyzn, większy i starszy, zaczął mówić, że jak jeszcze raz zauważą mnie na marszach, to syn pójdzie do domu dziecka, a ja z mężem – do kolonii. Potem drugi, bardzo młody chłopak, dodał, że mam świetną szansę zobaczyć, jaka policja jest dobra i miła, bo mnie dzisiaj nawet nie pobili. Wyprowadził mnie na ulicę.
Świeże powietrze uderzyło mi do głowy. Długo patrzyłam mu w oczy.
Zostałam skazana zaocznie. Mam dwa wyroki z artykułu 23.34. Po tym wszystkim mój mąż zaczął pracować nad zdobyciem polskich dokumentów.
Moja emigracja rozpoczęła się 23 marca 2021 roku. W domu rozgrywał się dramat. Matka cierpiała, w powietrzu wisiało napięcie. Na korytarzu stały trzy walizki i wózek dziecięcy. W którymś momencie wszyscy przestali ze sobą rozmawiać. Siedzieliśmy na kanapie, omijając się wzrokiem. Mama ciągle płakała. Ojciec milczał. Po prostu zmizerniał i mocno postarzał.
Brat zawiózł nas na lotnisko, tata też pojechał. Zacisnął palce na podłokietniku.
Mój brat próbował żartować. Pogoda była słoneczna, jechaliśmy około godziny. Za oknem tylko pola. I las iglasty zaczynał się zielenić. Chciałam, żeby ta droga nigdy się nie skończyła.
Tak znaleźliśmy się w Warszawie.
Czasem zapominam, że nie jestem stąd. Tak samo, jak zapominam, skąd jestem.
Pierwszy rok na emigracji minął we łzach, ale z wizą w paszporcie. Byłam oderwana od rzeczywistości.

Codziennie sprawdzałam skrzynkę pocztową. Brat napisał do mnie swój pierwszy od 39 lat prawdziwy list – taki na papierze. Strasznie brakowało mi mowy, więc przysłali książki Korotkiewicza i Bykowa. Wydawało się, że nie ma nic piękniejszego. Nie chciałam się uczyć polskiego. Bałam się podejść do miejscowych. Budowano w społeczeństwie mur i ja sama podawałam do niego cegłę po cegle.
Chodziłam po mieście, ono było ciekawe i piękne. Ale nie było ani jednego znajomego okna. Nie było do kogo pójść na kawę, kiedy pada deszcz. Chciałam, żeby po prostu ktoś był. Próbowałam zaprzyjaźnić się z bezdomnym, który bywał na przystanku tramwajowym. Mijały miesiące. Zaczęłam karmić ptaki i bawić się z psami innych ludzi.
Otrzeźwiło mnie pismo z Wydziału Spraw Cudzoziemców.
Odmowę legalizacji odebrałam jako upokorzenie. Próbowałam zrozumieć, jak oni ustalają kryterium, według którego mogą cię wyrzucić. Czego mi zabrakło, żeby być człowiekiem, takim jak wszyscy? W tamtym momencie mój pies miał więcej praw niż ja.
Patrzyłam na twarze w tramwaju i myślałam: czym się różnimy?
Potem pochowałam w sobie dom. Po prostu go już nie było, ani w przeszłości, ani w przyszłości.
Na deportację lub na ponowne składanie dokumentów na kartę pobytu dają czternaście dni. Po otrzymaniu listu zostało ich sześć. Zebraliśmy wszystko w dwa. Dostałam pieczątkę do paszportu na legalizację pobytu. A dalej – czekanie.
Pierwszą legalną kartę otrzymałam po roku i dwóch miesiącach od złożenia wniosku.
Tak minęły cztery lata.
Kiedy jeżdżę tramwajem, czasami przed oczami migają przystanki. Mówię sobie, że muszę być bardziej radosna i optymistyczna. A potem dzwoni mój tata. Twarz ma pooraną zmarszczkami.
Włosy – białe, jak u dziadka z jego ostatnich zdjęć. Nie widziałam go od tych czterech lat. Mówi, że wszystko z nim w porządku, tylko jego siostra wymaga operacji nóg. Nie mogą przeprowadzić operacji, ponieważ wszyscy chirurdzy znajdują się albo w więzieniu, albo na emigracji. On nie wie, co będzie szybsze: czy ludzie nauczą się, jak robić sobie samemu operację czy nadejdzie koniec wszystkiego.
Cóż.